poniedziałek, 29 marca 2010

Laura Marling „I Speak Because I Can”: Lau(d=r)anium


W 2007 roku Laura powaliła mnie swoim „New Romantic”, i to nawet dwa razy, bo u Jools’a ta smarkula zabrzmiała dwa razy lepiej. Potargana chudzina w koszulce Spice Girls, ledwo otwierająca buzię i patrząca w podłogę. Bladolica, krasnousta, prawie przezroczysta. Zaczęła przebierać palcami po strunach i ruszyła: „I know I said I loved you but I'm thinking I was wrong/ I'm the first to admit that I'm still pretty young”. I w sumie nic dodać nic ująć, aczkolwiek chyba prościej odkopać nowy gatunek dinozaura (ostatnio robią to średnio raz w tygodniu), niż odkryć 17latkę z głosem tak czystym i niewinnym, a po brzegi wypełnionym melancholią.

Długogrający debiut Laury Marling to było coś. Geniusz. Prostota. Czyste piękno. Ja sam byłem bardzo kontent, sypiałem z Laurą i się z nią budziłem. Jeździliśmy razem autobusem, ona śpiewała o wielkiej miłości, trochę idealistycznej i szczenięcej, choć już bardzo gorzkiej i rozczarowującej, a ja gotowałem makaron albo robiłem zakupy. Powinniście nas razem wtedy zobaczyć! W międzyczasie Laura trochę kolaborowała, coverowała, pojawiała się to tu, to tam. Po znajomości, po przyjacielsku, za jeden uśmiech. Trzymała klasę.


Ale spokojnie, nie będzie rozczarowań, „I Speak Because I Can” też daje radę, ciężar drugiej płyty wzięty na klatę. Oczywiście, tylko raz mogłem się złapać na bezbronnego podlotka, którego nic nie boli tak jak życie, więc tym razem bez sentymentów, obyło się bez gotowania i zbędnego pieprzenia. Laura Marling zrobiła album dojrzalszy, bardziej rozbudowany, w większej skali. Zresztą nawet porównując okładki: koniec z foklową hipisariadią, jestem kobietą.


Jej głos na nowej płycie jest dużo mocniejszy, częściej też się zmienia, nawet w obrębie jednego utworu. Jest zła. Zmiana. Jest bezbronna i słodka. Znów zmiana. Jest poważna. Poza tym znakiem firmowym „I Speak…” są dużo bardziej złożone aranżacje. Wszystkiego jest więcej. Nakładające się wokale, bogate instrumentarium, wszystko niby bazuje na tych samych pomysłach, piosenki dalej mają marlingową strukturę A + B + C, ale z większym rozmachem. To już nie ta sama dziewczynka grająca na gitarze i mocząca nogi w rzece. Laura podpatrzyła trochę rzeczy u kolegów z folkowych zespołów, z którymi się bujała przez ostatnie 2 lata. Pokazali jej np. gdzie kupić dobre banjo, jak w pełni wykorzystać tzw. „irlandzki trick”, robiąc niepokojące tło szumem akustycznych gitar i używając bodhránu (za dużo kiedyś słuchałem The Corrs, żeby go nie rozpoznać). Właśnie, rytm. Jest tu go całkiem sporo. Podobnie jak gatunków, z których Marling czerpie i po swojemu interpretuje.


Jakieś highlighty? Ciężko powiedzieć, oba single niezłe, świetny opener, po bardzo dobrym energetycznym przedostatnim, następuje zamykający tytułowy, który po prostu jest przepiękny, tak jak ten pół płyty wcześniej. W ogóle nieparzyste jakieś niby lepsze, ale może to tylko pozory. Tak czy tak, po co rzucać tytułami, te niespełna 40 minut muzyki warto łyknąć w całości, i tak poczujecie niedosyt. I nie wiem czy ta płyta jest gorsza od poprzedniej, może wcale nie, może więcej nie znaczy gorzej, może w tym przypadku nie warto gloryfikować przeszłego minimalizmu, a przyklaskiwać teraźniejszemu progresowi? Może to, może tamto. Skupmy się na wiośnie.

http://www.myspace.com/lauramarling

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz