czwartek, 8 lipca 2010

The Roots "How I Got Over": Uh huh!


The Roots nie trzeba słodzić, nie trzeba też nikomu specjalnie ich przedstawiać. Kolejne, dziewiąte podejście i kolejny godny album. Niby nic nowego, bo wszystko według sprawdzonych wzorców i trochę jakby od szablonu: jest i dobre intro, są zmiany tempa, skity, stylistyczne przejażdżki i zaproszeni goście. Choć tym razem może faktycznie trochę bardziej alternatywni i w większej ilości, to trzeba pamiętać, że i na wcześniejszych albumach pojawiały się zaskakujące sample i nieprzewidywalne kolaboracje. W „Sacrifice” z „Phrenology” udzielała się wówczas jeszcze świeżutka i nieskalana Timbalandem Nelly Furtado, na „Game Theory” był „Atonement” z trzonem w postaci „You and Whose Army?” Radiohead, a na „Rising Tide” dostaliśmy jako bonus może ciut za bardzo popowe „Birthday girl” z Patrickiem Stumpem z Fall Out Boy na wokalu.

Tak, oni umieją zaprosić i ugościć. Ja dalej o tym, bo „How I Got Over” zaczyna się od „A Peace Of Light”. Klimatyczne wprowadzenie z towarzyszeniem Amber, Angel i Haley (brzmi jak „menu” z baru ze striptizem, a w rzeczywistości to żeńska połowa fenomenalnego Dirty Projectors). Chwilę dalej mamy „Dear God 2.0”, czyli wariację na temat utworu Monsters of Folk. No właśnie, wariację, bo Rootsi robią rzeczy po swojemu. Przecież ich największy hicior, który zna nawet ten, który nie ma o ich twórczości zielonego pojęcia, „Seed 2.0” to numer stworzony na dokładnie takiej samej zasadzie. Niby pierwotna, bardzo lo-fi wersja, którą stworzył Cody Chesnutt na swoim 4-ścieżkowcu miała tę energię i flow, ale dopiero kiedy zagrali ją w tym fajnym pustym domu, zrobiło się magicznie. Jest tak i teraz. Monsters of Folk zawiedli trochę w zeszłym roku swoim debiutem, bo przecież wszyscy spodziewali się cudów: w końcu nie codziennie na jednej płycie grają Conor Oberst (Bright Eyes), Jim James (My Morning Jacket) i M.Ward (głupio pisać, że z She & Him, więc powiedzmy, że solo). Ich nienajgorszy, ale na kilometr zalatujący kopiowaniem wszystkiego co się nawinie (swoisty zlepek alternatywnych hitów dwóch ostatnich lat), „Dear God (Sincerely M.O.F)” zostaje zupgrade’owany przez The Roots jak się patrzy. Jim James kończy wejście i zaraz Black Thought wchodzi ze swoim „Uh huh!”, a Qestlove okłada miotełki i raczy solidną perkusją. Nie można było tak od razu?


Najprzyjemniejszą chyba niespodzianką na „How I Got Over” jest obecność Joanny Newsom w „Right On”. Wysamplowany refren z pochodzącego z „The Milk-Eyed Mender” „Book of Right-On” jest podlany tak soczystym beatem, że nie tylko kapcie spadają, ale i grzebień Questlove’a na pewno zadrżał w jego afro, kiedy go wybijał. Gościnnie jest jeszcze John Legend (daleko mi do bycia fanem, bo choć „The Fire” bardzo dobre, to ten refren mógłby równie dobrze zaśpiewać Captain Kirk Douglas) i gromada opowiadaczy, takich jak sprawdzeni już wcześniej w boju P.O.R.N czy Dice Raw (obaj m.in. w świetnym „Radio Daze”). Ten ostatni, który szykuje pierwszy od dekady solowy projekt, to już naprawdę grymasi nie będąc oficjalnym członkiem zespołu– od lat jest wszędzie i na wszystkim.


Więcej „momentów” na płycie? Tytułowe „How I Got Over” z wurlitzerowym podkładem podejrzanie podobnym do klasyka "Dancin’ In the Moonlight” Kinga Harvesta (spopularyzowanego później przez Toploadera), raczy świetnym retro feelingiem. Miło kołysze „The Day” z Patty Crash w refrenie, trochę przypominające najlepsze dokonania TLC. Minimalistyczny podkład w „Web 20/20” w miły dla ucha sposób nawiązuje do czegoś z „YoYoYoYoYo” Spank Rocka. Natomiast wieńczący płytę „Hustla” można potraktować w kategoriach żartu, choć numer to przedni. Podkład à la M.I.A zbudowany jest na płaczu dziecka przepuszczonym przez auto-tune (efekt cry baby nabiera tu zupełnie nowego znaczenia), a na wierzchu Black Thought i STS modlą się o godną przyszłość dla swoich dzieci.

The Roots potrafią zagrać wszystko i z każdym, pomysłów na świetne kompozycje i fenomenalne kolaboracje u nich dostatek. Warsztat mają opanowany jak mało kto. Najlepszym przykładem na to wszystko jest ich prawie roczna fucha jako zespół w „Late Night” Jimmego Fallona, gdzie przygrywali, dogadywali i wspierali gwiazdy wieczoru. Totalnie kradli hostowi show, wiem, bo zdarzało mi się oglądać i to głównie dla nich. Nie mają właściwie konkurencji, nie czują się zagrożeni, nie ma chyba też co liczyć na to, że podwinie im się noga. The Roots to sprawdzona marka. Nie wiem „jak dochodzi się do siebie” w obliczu tak wysoko postawionej własnej zajebistości, ale ja po przesłuchaniu „How I Got Over” jeszcze nie doszedłem. T.K.O.


http://www.myspace.com/theroots

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz