niedziela, 14 marca 2010

"Tlen" - Bardzo duszny seans.


Słowo tworzy dźwięk, dźwięk nadaje rytm, który tworzy muzykę, a ta wywołuje obraz. Tak właśnie skonstruowany został „Tlen”. Wszystkie warstwy filmu są integralne, tworzą widowisko multimedialne, któremu łatwo się poddać, zahipnotyzować. Pięknie brzmiący język rosyjski stwarza harmonię. Gdy recytacja nabiera tempa, obraz robi się coraz bardziej agresywny, kiedy głos się uspakaja, widz może odetchnąć. „Tlen” mocno ingeruje w zmysły, nie daje od siebie oderwać wzroku, a tempo słów nie pozwala nawet na moment skierować myśli w innym kierunku. Tekstu jest dużo. Czasem zdania padają jedno po drugim. Niewładający biegle rosyjskim widzowie muszą dołożyć nie lada starań by ogarnąć wszystko, co dzieje się na ekranie, odczytać napisy i zrozumieć ich sens. Niestety, techniczny problem białych liter na białym tle lub na rosyjskich napisach, będących częścią clipów, był dokuczliwy i zakłócał odbiór spektaklu. Trudno się wobec tego dziwić, że twórca nalegał na dubbing, jednak coś mówi mi, że „Tlen” bez dźwięcznego rosyjskiego nieco stracił by swój dyskretny urok.

Wyrypajew stworzył dramat o mało oryginalnej treści. Mamy zakochaną parę, mezalians, zbrodnię, następstwa czynów (wkracza wymiar sprawiedliwości). Aby nieco złagodzić podobieństwo do wszystkich historii àla Romeo i Julia, autor zadaje kilka metafizycznych pytań, dorzuca nieco polityki, ubarwia wszystko starotestamentowymi tekstami, a żeby było „na czasie”, także językiem młodego pokolenia. Dostajemy narkotyczne wizje oraz kilka przedstawień życia w wielkim mieście. Powstaje mieszanka trudno przyswajalna, ciężkostrawna. Wyrypajew podaje nam ten ciężki posiłek w pięknej oprawie, doskonale znanej zjadaczom MTV. Tekst po tekście, obraz, po obrazie. Skoro już zasiadło się przed ekranem, to przyswoi się wszystko, bo konwencja teledysku nie pozwoli wstać, lekko otumani, zagłuszy poczucie czasu. Otrzymujemy wirtuozerski popis, mieszaninę gatunków i technik. Pojawia się prawie wszystko: sceny na księżycu, pod wodą (środowiska beztlenowe), animacje tradycyjne, komputerowe. „Tlen” to swoista antologia sztuki teledysku.

Film został okrzyknięty jako odważny, nowatorski i eksperymentalny. Czy taki jest? Tak i nie. Ja chwilę zastanowiłabym się przed popadnięciem w bezkresny zachwyt nad „Tlenem”. Sama postać Saszy wydaje mi się lekko wtórna. Ruda piękność, jako uosobienie odmienności, lekkości, dzikości, tlenu. Ile jeszcze bladolicych rudowłosych zjaw pojawi się na ekranach i plakatach, wciąż w tej samej roli nieuchwytnych outsiderek. Nie umiem pozbyć się skojarzenia z „Biegnij Lola Biegnij”. TU też film przeplata się z animacją. Dużą rolę odgrywa tempo muzyki. Rude włosy dominują w kadrach i przypadkiem obie bohaterki noszą tatuaż w tym samym miejscu.

Połączenie dramatu z ciągłą narracją muzyczną dało nowoczesny musical, po którym wyszłam z kina lekko zmieszana. Wyrypajew radzi by film oglądać intuicyjnie, by poczuć przykazania, bo ich odbiór za pomocą intelektu niewiele daje w zachodnim świecie. Nie wiedziałam, czy w spektaklu tym było zbyt wiele metafizyki, czy ja tylko usilnie szukałam tam kolejnych warstw i tak złożonej struktury. Mimo tego oddychać „Tlenem” jest przyjemnie, tylko czasem można się zakrztusić.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz