wtorek, 1 września 2009

Radiohead, Poznań dla Ziemi, 25.08.2009. To nic, że nadciąga lodowiec.


To zaskakujące jakie zerowe emocje czułem zaraz przed koncertem Radiohead. Zdawałem sobie oczywiście sprawę z tego, co tu się za chwilę wydarzy, próbowałem sobie przypominać momenty, kiedy to sobie wizualizowałem, kiedy myślałem, żeby pojechać gdzieś, zobaczyć ich wreszcie na żywo i to poczuć. Nic. Niedawno, kiedy siedziałem jak głupi w nocy żeby kupić pierwszy sektor, kiedy mi się to nie udało i kiedy rano wreszcie tego dokonałem, poczułem się jak młody bóg. Teraz czekałem w tłumie znudzony lekko suportem niemieckiej grupy Moderat (to naprawdę niezły stuff, ale nie pasowali jako rozgrzewający, choć z drugiej strony nie wiem kto mógłby ich zastąpić – i tak dobrze, że nikt nie zdecydował się na polski przypadkowy zespół), zastanawiałem się: o co do cholery chodzi?! Nic to, uderzyłem się mentalnie kilka razy po twarzy, złożyłem to na karb mojego, ostatnimi czasy bardzo dającego się we znaki ogólnego wypalenia i czekałem tak jak wszyscy. Sporo ludzi przyjechało do Poznania, żeby wziąć udział w tej mszy. Nie ma tu miejsca ani sensu opowiadanie czym jest dla nas i dla mas ten koncert. To nie jakiś tam kolejny występ dużego zespołu, choć oczywiście byłbym idiotą, gdybym pomyślał, że nie znaleźli się tam tacy odbiorcy: nastoletnie lansiarki jadące tu jak na openera, młodzi adepci indie, którzy „ostatnio dużo ich słuchają”, 30-letni yuppies którzy lubią bywać, ludzie, którzy znają każde słowo z „In Rainbows” tylko dlatego, że było modne i za friko i fani U2 lubiący duże stadionowe gigi. Jechałem z nimi wszystkimi wcześniej pociągiem i słuchałem bezsensownych rozmów, cytowanej biografii zespołu i wykutych na pamięć formułek „jak Radiohead zmienili muzyczny przemysł” i „wzorowa muzyczna kariera zespołu”. Myślicie, że uważam się za lepszego? Nie, ale to wszystko są oczywistości, rzeczy tak już przewałkowane, że po prostu nie wypada strzępić języka, wszelki hype w takiej sytuacji jest tylko niesmaczny. Ja przyjechałem do Poznania na papieży alternatywy, jakkolwiek głupio to zabrzmi. Na zespół, który zmienił moje życie, w który wierzę bezgranicznie i mu ufam, jak nastolatek w wyplakatowanym pokoju ze słuchawkami na uszach. A teraz czekałem, patrzyłem na testowanie i ustawianie sprzętu, przygotowywanie sceny i nie myślałem o niczym. Może się bałem? Może to właśnie było to.

Wyszli. Wszyscy. Ustawili się jak zawsze, Jonny po prawej w bluzie z kapturem na głowie, dokładnie tak jak na moim ulubionym zdjęciu. I poszło. „15 Steps” zabrzmiało bardzo surowo, przez moment miałem nawet odczucie, że płasko. Ale potem z biegiem koncertu uznałem to brzmienie za duży plus – Radiohead nie ma miejsca na patyczkowanie się, grają jak chcą, nie pieszczą się z każdym dźwiękiem, melomańskie zachcianki nikogo nie obchodzą, bo i tak każdy zna w tym tłumie każdą nutę i każde przejście. Koniec, następny. Ktoś z tyłu pyta kogoś czy wie co teraz. „Tak, poznaje po werblach”. Już w uchu słyszę krzyk „There There”, szybciej niż zdążyłem pomyśleć”. „Just ‘cause you feel it doesn’t mean it’s there” to kłamstwo. To „coś” zdecydowanie było obecne. Zacząłem się rozgrzewać. Powrót do “In Rainbows”: „Weird Fishes/Arpeggi”, a potem „All I Need”. Kawałek dalej stał jakiś człowiek, dla którego rozpoczynanie obu tych kawałków było małym orgazmem. Ja czekałem na coś następnego, bo choć posłuchać przyjemnie, to przynajmniej połowa ostatniej płyty była po prostu przeciętna. Czekałem na coś pokroju…

„Optimistic”. Pełnia szczęścia, moment nr 1. Rozejrzałem się pierwszy raz po scenie, minimalistyczna opcja z wizualizacjami w postaci prostych obrazów live z kamer zdecydowanie się sprawdzała, choć nie wiem jak odczuli to ludzie stojący dużo dalej. Pulsujące diodami zwisające hatifnatowe światła odwalały kawał dobrej roboty. Ale takiej minimalistycznej, w tle. Bo i tak nikogo to tak naprawdę nie obchodzi, każdy wzruszyłby ramionami, gdyby nawet zespół wymyślił trasę pokroju Britney S. i jej Circus, albo wybudował scenę jak U2. Koniec rozmyślań, atmosfera dalej podkręcana. „2+2=5”, jeden z moich ulubionych kawałków, czekanie na okrzyk „Because” i dzika ekstaza. Potem wyciszenie, ale takie z ciarkami. „Street Spirit” to absolutny klasyk, podniesienie tej mszy. Dalej „Hail to the Thief”: „The Gloaming” i tańczący Thom się rozkręca, choć jeszcze nic prawie nie mówi oprócz pojedynczych thanksów, a potem „Myxomatosis” i Thom i Ed „dziękują bardzo” głosem umierających starców, a scena wypełnia się zielenią pulsujących diod. Thom szaleje, mocny moment. Chcecie więcej? „Paranoid Android”. Czuję się lepiej niż dobrze.

Znów wracamy do „In Rainbows”, nie ma co wybrzydzać, doskonale zdajemy sobie sprawę, że chłopaki muszą po prostu zagrać tego wieczora całość, modlimy się tylko o odwleczenie wyroku, w postaci np. „House of Cards”. Na szczęście nie, jest „Nude”, takie o i rozwleczone, bardziej liczę na następne „Videotape”. Niby ok., ale temu kawałkowi nie służy udział całego zespołu, bo o ten skrajny minimalizm tu właśnie chodzi, o zapętlone pianino Thoma i rozpędzający się powoli automat perkusyjny Jonny’ego. Tyle i aż tyle. Następna „Karma Police”. Przypomniał mi się kawałek filmu „Meeting People is Easy”, gdzie Thom zachwycony wystawiał mikrofon do publiki śpiewającej każde słowo. Tu było tak samo. To jeden z najbardziej piosenkowych i mających największy komercyjny potencjał kawałków, mimo, że powstał już w momencie, kiedy zespół był już trochę w innym momencie. Mimo wszystko, klasyk jest klasykiem, hymn hymnem. Nie ma co kombinować co do tego. Potem krótki i szybki odświeżający oddech, „Bangers + Mash” z dodatku do „In Rainbows” czyli utwór o punkowym potencjale, a potem brzmiące jak rozwinięcie tego motywu „Bodysnatchers” z ostatniej płyty, ze świetnym gitarowym riffem. Znów pojawiło się widmo niebezpieczeństwa, że teraz pewnie ostudzą, zagrają to cholerne „House of cards”. Nie, „Idioteque” – no, to rozumiem, na to czekałem. Ludzie skandują „Ice age comming, ice age comming” i wydaje się, że na ekologicznym koncercie z cyklu „Poznań dla Ziemi” to brzmi jak hymn, choć napisane 10 lat temu. Kawałek adekwatny i taki, który w ogóle się nie zestarzał. Co następne? Czym jeszcze uderzą? Co będzie jeszcze mocniejszego, żebym spocił się jeszcze bardziej? „Everything In It’s Right Place” powoduje, ze ciarki przebiegają po grzbiecie, a pot na plecach zamarza. I schodzą. Kończą ważnym kawałkiem, którym kiedyś ważną rzecz zaczęli. Tłum szaleje.


I znów wychodzą, bo jakże by inaczej. Na początek amnesiacowe „You and Whose Army?” grane przez Thom’a i Jonny’ego jak na apelu w szkole muzycznej. Senne, hipnotyzujące. Wielkie oko Thom’a, którym pozuje do zainstalowanej na pianinie kamerki daje niesamowity efekt. Widać, że świetnie się tym bawią, że muzyka jest dla nich ważna, ale prawdziwą młodzieńczą radość daje eksperymentowanie z nowymi rzeczami, czy jest to polityka, ekologia czy technologia. Grają następny numer, spodziewane prędzej czy później nowe „These Are my Twisted Words”, bez rewelacji, raczej słabe, ale co tam, dajmy im kredyt zaufania, pewnie wiedzą co robią wypuszczając takie rzeczy pojedynczo. Wizualizacje zapierają dech w piersiach. Przez moment nie możemy przypomnieć sobie nazwy „Jigsaw Falling Into Place”, lata świetlne wydają się mijać od czasu, kiedy pierwszy raz zobaczyliśmy w necie studyjny teledysk z kamerami na głowach, pierwszy singiel do niespodziewanego „In Rainbows”. Jak zawsze fenomenalne „I Might Be wrong” rozkręca wszystkich na nowo, nikt nie zastanawia się nawet, że to czwarty kawałek na bis, że mogą w każdej chwili zejść. Ale nie schodzą, jeszcze „The National Anthem”, Jonny tradycyjnie miksuje telewizyjne fragmenty, te z polskiej telewizji brzmią nadzwyczaj dobrze. Czy będzie drugi bis? Nie spodziewałem się, ale wyszli.


Wracamy na „In Rainbows”: „Reckoner” – choć to jeden z lepszych na tej płycie, to wraca myśl: po co teraz? Zakończą nową płytą? Walną na sam koniec to żałosne „House of cards”? Nieoczywiste „Lucky” odrywa mnie od wszystkiego, uwielbiam ten kawałek. Kilka dowcipów „co jeszcze zagrają?”. Od początku śmialiśmy się, że groteskowo wyglądałby tu Creep. Oddajmy więc na koniec głos Thomowi: „Nie wiedzieliśmy które kawałki znacie, a które nie, bo nie byliśmy tu już kurewsko długo. Więc jeśli nie znacie tej piosenki, to naprawdę mamy przechlapane, ale przypuszczam, że jednak znacie”. I tak, popłynął „Creep” i nie było chyba nikogo, kto choć przez moment nie śpiewał. Jonny uderzał swoje przeszkadzające riffy i naprawdę było ok., nie było to przaśne. Słyszałem potem, że były głosy sprzeciwu, że ktoś gdzieś komentował, że potraktowali nasz jak kraj trzeciego świata. Może to prawda, na początku, może wyszli na scenę z przeświadczeniem, że 15 lat temu było naprawdę słabo, trochę nadęci i obrażeni. Ale widać było zmianę, widać było, że dobrze się bawią. Że ten „Creep” na końcu jest po coś, nawet jeśli został zaplanowany dużo wcześniej. Bardzo dobry koncert, jeden z lepszych, może najlepszy. Tylko dlaczego przyszło nam czekać „so fucking long” Thom?


6 komentarzy:

  1. Panowie, fajny blog, ale czy nie przesadzacie nad treścią? Nie za dużo piszecie? Tak się zastanawiam.

    Wizualnie - bardzo fajnie.

    Szkoda tylko, że tak mało komentarzy:)

    Przemek Z

    OdpowiedzUsuń
  2. ojej, ale jesteś tajemniczy. odpowiedzieć jednym słowem... fucking hell!

    OdpowiedzUsuń
  3. aj, wybacz wrażliwcze. chciałem być cool. ale ok, jak chcesz to po kolei:
    Ad 1) nie
    Ad 2) Dzięki, chociaż to o czym mówisz, że ładne to leniwy minimalizm, którego nikt nie ma ochoty rozwijać.
    Ad 3) Komentarze - u nikogo chyba ich nie ma za dużo, zgodnie z odwieczna internetową zasadą "no one cares about your blog". Zresztą prawda jest taka, że piszemy głównie dla siebie, co daje też rozwinięcie odpowiedzi na pytanie nr 1.

    Pozdro, dzięki i sorry za ostatnie olewactwo, ale cytując Dewey Cox'a "Goddamnit, this is a dark fucking period!"

    PS:Jako twój stary agent: "z treścią", albo "przerost formy nad treścią". Mam nadzieję, że tylko to pierwsze. oy

    OdpowiedzUsuń
  4. "Myślicie, że uważam się za lepszego? " Myślimy.

    OdpowiedzUsuń