wtorek, 15 września 2009

"Inglorious Basterds", czyli jak Tarantino zakończył II wojnę światową.


Całe to spinanie się czy Tarantino oby na pewno nikogo nie obrazi i czy nie poszarga świętości teraz wydaje mi się zabawne. Ale sam się przez moment nad tym zastanawiałem, a nawet bałem – bo tu nawet nie chodzi o to, że jesteśmy gdzie jesteśmy, mieszkamy gdzie mieszkamy, a historii zmieniać nie wolno. To wszystko mam gdzieś, zawsze chodzi tylko o dobre kino; obawiałem się więc raczej, czy Tarantino nie przegnie, czy nie wyjdzie z tego po prostu nudna i nieśmieszna rzeź, gdzie pod chwytliwym hasłem „zemsta Żydów” będzie się kryła np. 15-minutowa walka na miecze w getcie albo coś w tym stylu.

Jest zupełnie inaczej, a „Bękarty wojny” to według mnie najlepsza jego rzecz od „Pulp Fiction”. Dlaczego? Bo świetnej „Jackie Brown” czegoś zabrakło (może grubszej kreski odcinającej ją od Pulp Fiction), bo „Kill Bill” łamał zasady, ale po co kręcić dwójkę, jak już w połowie jedynki chciało się krzyczeć „Tak Quentin, złapaliśmy o co ci chodzi!”, a z „Death Proof” można było wyciągnąć dużo więcej – sama gra konwencją nie wystarczyła. „Bękarty” są zupełnie inne. Weźmy bardzo dobry film o gatunku historyczno-wojenno-sensacyjno-kryminalnym. Taki z ciekawą fabułą, trzymający w napięciu, świetnie zagrany, nakręcony, zmontowany. Dawno nie widziałem czegoś w tym stylu. „Opór” był żenujący a „Valkiria” nudna. A teraz najlepsze – do takiego filmu, zrobionego w klasycznym stylu dodajmy smaczki Tarantino, które zupełnie nic nie ujmą fabule, powadze, intrydze. Tak to właśnie działa. Bez żenuły i kombinatorstwa, wszystko idealnie wyważone. Obgryzasz nerwowo paznokcie, ale i śmiejesz się w każdej scenie.

Tarantino wie jak grać w tę grę, co pomieszać z czym, żeby uzyskać nie tylko efekt wysmakowany dla koneserów, ale także smakowity dla pożeraczy popcornu. Nie idzie na żaden kompromis. Obsadza Brada Pitta, celebrytę celebrytów, ale i aktora aktorów, bierze na warsztat temat o tyle kontrowersyjny i przyciągający, co trudny i ciekawy, ośmiesza i nagina historię, ale tak, że widz zupełnie nie czuje się urażony. Zabawa w wojnę, którą tu proponuje nie ma negatywnego oddźwięku. Patrzymy na kilku śmiałków, zupełnie oderwanych od historii, którzy nie boją się zginąć, a mają wielką ochotę dać swoim wrogom lekcję. Świetlicki napisał kiedyś: „Wojna podobno to najwyższa forma pedagogiki. A zabici to są uczniowie najlepsi”. Porucznik Aldo Raine na pewno by się z tym zgodził.

A propos: Pitt, który jak zwykle wypada lepiej niż nieźle, nie jest wcale prawdziwą gwiazdą tego filmu. Naprawdę błyszczy tu wśród międzynarodowej obsady Christoph Waltz. Jego pułkownik Hans „Łowca Żydów” Landa pomimo swojego czarnobohaterstwa jest po prostu fenomenalny – budzący jednocześnie wstręt i niebywałą sympatię, a przede wszystkim hipnotyzujący. W dzisiejszych czasach nieczęsto możemy obserwować taki popis i to w filmie typu blockbuster (a już sama obecność Pitta w czymkolwiek zostawia takie piętno), tym bardziej, że i reszta składu daje radę: Till Schweiger nie jest na ekranie długo, ale pasuje jak ulał, świetnie pamiętany z „Goodbye Lenin” Daniel Brühl irytuje dokładnie tyle ile potrzeba, a demoniczny Eli Roth nie tylko zagrał miłośnika baseballu sierżanta Donny Donowitza, ale też nakręcił inside movie „Duma Narodu” z Brühlem w roli głównej.

Sielanka? Dzieło doskonałe? Chce się krzyczeć, że tak i naprawdę kombinuję, żeby znaleźć jakieś niedociągnięcia. Ale nie ma, zupełnie. Absurdalne poczucie humoru najwyższej klasy i mimo to trzymanie napięcia, popkulturalne odniesienia, tarantinowskie przerywniki i dużo smaczków, takich jak np. diaboliczna twarz Shoshanny wyświetlana na kłębach dymu. Quentin Tarantino proponuje rozrywkę doskonałą, bo dla każdego, a nietrudno zgadnąć, że głównie pewnie dla samego siebie. Daje się odczuć to przymrużenie oka, „pamiętajcie, jesteśmy w kinie”, zdaje się mówić, kiedy aktorzy nagle przechodzą z francuskiego na angielski albo Landa wyjmuje groteskową fajkę. Wszystko jest umowne, dla żartu, czysty entertainment bez dwóch zdań. Ale jak to się wszystko razem kupy trzyma! Niesamowite. Naprawdę godne mistrza.

Ale choć wychwalam pod niebiosa, to nie wydaje mi się jakoby „Bękarty wojny” stały się filmem kultowym i mimo całej swojej perfekcyjności nie ma raczej szans, żeby za 10-15 lat ktoś pochylał się nad nimi z czcią i analizował każdą minutę, tak jak przy „Reservoir Dogs” czy „Pulp Fiction”. Mogę się mylić i obym się mylił, ale to nie ten kaliber. Ale niech Tarantino kręci, niech kręci jak najwięcej. Niech da nam taki film co 2-3 lata. Bo, parafrazując ostatnią kwestię filmu wypowiadaną przez Pitt’a: „wydaje mi się, że trafiło nam się arcydzieło”.

4 komentarze:

  1. Tarantino nie podnosi poprzeczki, ale dalej kontynuuje niezłą formę po Death Proof.

    Mocną stroną jego filmów to oczywiście soczyste dialogi, a tutaj jest ich multum. Większość scen opartych jest o mechanizmy rządzące sceną egzekucji ze słynnym cyctatem z Ezechiela z Pulp Fiction. Temperatura rośnie za każdym wypowiedzianym zdaniem i dobrze wiemy, że to się musi skończyć źle.

    Niesamowitą robotę odegrał Christoph Waltz. Niemiecki aktor serialowy stworzył postać kultową. Pułkownik Landa elektryzuje ekran i paraliżuje widza. Niesamowita rola.

    Poza tym post-modernizm w czystej postaci. Czego tutaj nie ma: kino wojenne, hammer horror (spalenie kina), melodramat, czarna komedia, kino noir.

    Fani kina będą zachwyceni.

    OdpowiedzUsuń
  2. Czytaliście trivię na imdb na temat filmu? Jest kilka dobrych smaczków, m.in. taki, że "Jewish-bear'a" miał pierwotnie zagrać Adam Sandler ...i chwała opatrzności, że tak się nie stało. Widok Mike'a Myersa był wystarczająco groteskowy.

    Wyobrażacie sobie Sandlera wyłaniającego się z bunkra w pierwszej scenie, w której poznajemy "niedźwiedzia"? :D

    OdpowiedzUsuń
  3. Czytałem, czytałem. Podobały mi się też cameo: Harvey Keitel jako głos w słuchawce dobijający targu z Landą lub Samuel "bad mother fucker" Jackson jako narrator.

    OdpowiedzUsuń