niedziela, 27 września 2009

"The Resistance" - High School MUSEical


Przychodzi ostatnio do nas bardzo dużo listów. Pytacie o różne rzeczy, staramy się odpowiadać na wszystkie. A jako, że nadeszła jesień zupełnie naturalne jest, że pojawiły się pytania o zespół „Muse”. „Czy to prawda, że Bellamy jest scjentologiem?”, „Czy mogłam go widzieć 5 lat temu na rynku w Krakowie?”, „Którą płytę najlepiej kupić mojej chrześnicy?”. Zostawmy te marginalne sprawy, odsuńmy je na bok, skupmy się raczej na pytaniach fundamentalnych.

„Czy lubicie Muse?”


Hmm, to trudne pytanie, trzeba wziąć pod uwagę całą ciągłość czasoprzestrzenną, ale jako, że zawsze wyznawałem zasadę „nie wstydź się czegokolwiek, czego kiedyś słuchałeś, bo to cię ukształtowało” odpowiem: tak, bardzo. Mimo, że ostatnie dokonania tria uważam za mocno przesadzone, widzę pogoń za nie wiadomo czym i dążenia do nie wiadomo czego, to pamiętam rok 1999, kiedy zobaczyłem teledysk do „Muscle Museum” i odpadłem. Prawie rok szukałem debiutanckiej płyty „Showbiz” (mogłem w sumie kupić na Amazonie, ale człowiek był młody i głupi), widziałem w nich, jak pewnie wiele osób nowe Radiohead. Katowałem ludzi płytą na wycieczce klasowej itd. itd. Potem „Origin of Symmetry”, poczucie boskości, uczenie się „New Born” na gitarze, wiązałem naprawdę duże nadzieje. Ale ta płyta okazała się dla mnie apogeum twórczości Muse, a czcionkę tego trudnego słowa na „a” pogrubia koncertowo-b-sidowe „Hullabaloo”, które szczerze polecam. A potem płyta nr 3, na której według kodeksu wzorowej kariery zespołu muzycznego trzeba coś udziwnić, pokazać i udowodnić. I jeszcze czułem, jeszcze się łapałem, ale już coraz mniej, już coraz częściej nie wiedziałem co myśleć, bo „Absolution” było pół na pół – atakowało zajadle, ale miało dziwaczne przydługie wypełniacze – niby skomplikowane, ale będące przaśną klasyką dla ludu. Na „Black Holes...” natomiast podryfowali już całkiem w kierunkach stadionowo-kultowych. Bo Muse nigdy nie był zespołem bez perspektyw, perspektywy rozsadzały ich wręcz od środka.


„Czy Matthiew Bellamy jest geniuszem?”


Tak! Bez cienia ironii jest genialnym muzykiem. Wychowany w muzycznej rodzinie, katowany i zmuszany do grania jest perfekcyjnym pianistą i fenomenalnym gitarzystą, który – to bardzo ważne – wypracował swój własny styl grania, wymyślił swoje własne zabawki i trzeba koniecznie bić mu pokłony. Był i jest jednym z moich ulubionych gitarzystów, stoi gdzieś tam w czołówce obok Jonnego Greenwooda. Bluźnić nie chcę, ale to podobny kaliber. To, że jest trochę walnięty, pewnie niezbyt przyjemny w koegzystencji i poszedł w tę czy inną stronę tylko potwierdza jego mastermind. Jednego Bellamy’ego można by podzielić na kawałki i obdarzyć nimi kilka zespołów, które dawałyby spokojnie radę. Amen.


„Dziś ściągnąłem z sieci nowego Musa. Orgazm! Chyba nie wypada się nie zgodzić?”


Przechodzimy do meritum. Doskonale rozumiem ten „orgazm” i wiem skąd się wziął. Mechanizmy są oczywiste, a chwyty dobrze znane. Ale bardzo mi przykro – orgazmu nie będzie, a wytrysk zachowam na inną okazję. Nie zamierzam na pewno zrównać „The Resistance” z ziemią, bo tak wypada w niektórych środowiskach, ani wychwalać pod niebiosa, bo robią to dosłownie wszyscy. Chociaż, trzeba przyznać – i kolejny raz dziś ironię zostawiam za drzwiami – że nowa płyta Muse może się podobać i że jest skrojona idealnie. Ten, który maczał w niej palce, a w tym wypadku pewnie najbardziej ubrudzone łapy ma Bellamy, wiedział co i jak, gdzie posolić a gdzie przypierdolić. Jak uszyć płytę na miarę słuchacza radiowego XXI wieku, zjadacza chleba posmarowanego mainstreamową alternatywą.


„The Resistance” to coś ciekawego o tyle, że jest to perfekcyjnie zrobiony album na zasadzie „śmietnika” z szanowanymi „wielkimi”, którzy też są ułożeni bez ładu i składu. Mamy tu oczywiste nawiązania dla klasyków klasyki klasycznej, mamy jazdy queenowe (jeżeli ktoś nie poruszy tej nazwy mówiąc o tej płycie to nie będzie oryginalny, ale popełni przeoczenie), jest trendy-popowo, nu-metalowo. Czy jest oryginalnie? Eeee, ten tegez…

Problem polega właśnie na tym, że Muse ma w sobie tyle energii i pomysłów, że z powodzeniem mógłby zrobić coś innego, wytyczyć nowy szlak, pokazać „im wszystkim”. Wygląda jednak na to, że kompletnie ma to w dupie. Stawiają na dobrą zabawę? Bawią się muzyką? Chcą, żeby ludzie ich kochali, bo lubimy tylko to co znamy, więc warto ubrać coś nowego ze starych i modnych rzeczy? Wydaje mi się, że nic z tych rzeczy. Bellamy i spółka chyba faktycznie myślą, że robią coś przełomowego. Ktoś powinien im ten cały fałszywy mesjanizm wybić z głowy i wskazać poprawną drogę.

Dowody? Cała masa. Jest wprawdzie kilka kawałków, które się bronią, ale wszystkie noszą znamiona wcześniejszych, dużo lepszych dokonań („MK Ultra” czy mocne „Unnatural Selection”). W każdym, praktycznie każdym utworze jest jakieś wciśnięte na siłę odniesienie. Te oczywiste chórki a la Queen ciągnące się od początku do końca płyty, te klasyczne popowe wtręty. No naprawdę, dziwnie się czułem słuchając tego albumu, nie wiedziałem co myśleć i ostatnią rzeczą, którą czułem był prosty i nieskalany zachwyt. O, wiem, „dobrze manipulowany” – tak o sobie myślałem wsłuchując się w „dzieła” takie jak np. „United States of Eurasia” – pompatyczne, rozkręcające się powoli, kopiące freddymercurowym wokalem, a na koniec – uwaga – ze wplecionym nokturnem Chopina, opus dziewiąte, no.2, pięknym w swoim jestestwie, ale tu tak podkręconym filharmonijnie, że czułem się jakbym był po pachy w disneyowskim gównie razem ze Śpiącą Królewną. Takie rzeczy robi się dobrze raz –wyszło to w „Butterflies and Hurricanes” z „Absolution”, tu jest zjadaniem własnego ogona, w dodatku z wplątywaniem w to naszego rodaka. Shame on you! Najgorszym natomiast i chyba najbardziej kuriozalnym kawałkiem w tym zestawie jest „Undisclosed Desires”. Gdyby Backstreet Boys postanowiło wrócić w wielkim stylu z fajerwerkami prosząc o pomoc Timbalanda, brzmiałoby to dokładnie tak. To naprawdę rzecz serio-serio? WTF?

„The Resistance” zamyka 3-częściowa symfonia „Exogenesis” (Bellamy i jego kolejny konik, czyli kosmici, wszechświat i pochodzenie gatunków), której poszczególne części nazywają się po prostu Symfonia I, Symfonia II i Symfonia III. Subtelnie jak cholera. Jedynka: startujemy i podkręcamy klimat końca świata (John Williams kocham cię!), dwójka: osiągamy punkt kulminacyjny (trochę fortepianu, trochę pompatycznych bębnów), trójka: znów rżniemy z klasyka aż się kurzy i wieńczymy dzieło. Ładne to wszystko jak zachód słońca nad morzem, oryginalne jak „może pójdziemy do mnie” na pierwszej randce, przyjemne jak smooth jazz. Jakiś słaby ten tytułowy „opór”. Przelatuje przeze mnie szybko i gładko. Krótko i zwięźle? Popowa symfonia dla młodzieży – tak dobrze zmajstrowana, że aż strach i zupełnie niepotrzebna - zepsuje nam tylko dzieciaki i obniży poziom. To dzieło szatana, gdzie Queen miesza się z Oldfieldem, a nowy hollywoodzki pop oblewa jak lukier Fryderyka Chopina.

Tak napompowanej płyty nie było dawno – ludzie posłuchają i sobie przypomną, zachwycą się, bo tłuszcza lubi przepych, lubi też wiedzieć co je i rozumieć dlaczego. „The Resistance” jako (p)opus magnum rockowej podniosłości docenią wszyscy, a płyta bez wątpienia zostanie hitem. Już widzę ich karykaturę w Teraz Rocku. Takie czasy, takie czasy panie dzieju.

http://www.myspace.com/muse

2 komentarze:

  1. Podoba mi się tytuł. High School Mus(e)ical! Nieźle obmyślone.

    OdpowiedzUsuń
  2. heh, dzięki. zespół fachowców móżdżył nad tym 3 dni;)

    OdpowiedzUsuń