piątek, 13 sierpnia 2010

OFF Festival 2010: Dzień trzeci


Plan był taki, żeby zdążyć na 15:00 na Indigo Tree, bo nie widziałem ich jeszcze na żywo. Na śniadanio- obiad udaliśmy się, tak jak i poprzedniego dnia, do polecanego przez Maćka „Złotego Osła”. Dla znających katowickie klimaty to pewnie nic nowego, ale ja zakochałem się w tym wege miejscu od razu i serdecznie je wszystkim polecam. Polecałem je też poprzedniego dnia Vincentowi Moonowi, na którego natknąłem się po raz drugi w tym tygodniu, ale zbyt dobrze się bawił, żeby myśleć o takich sprawach. I niech żałuje – moim zdaniem zrobiłby tam świetną sesję w ramach swojej blogothequowej działalności. Miałem próbkę właśnie w niedziele, kiedy to bliżej nieznany mi zespół zaczął grać do kotleta mieszankę wszystkiego co podleci. Najprościej porównać ich do Man Man, zobaczcie jednak sami (to tak w ramach występu niby poza, ale dla mnie jak najbardziej festiwalowego).

Indigo Tree nie zawiedli, choć też specjalnie nie zaskoczyli. Na swoich koncertach oddają klimat płyty, robi się przez moment magicznie i nastrojowo, chętnych do posłuchania ich numerów jest całkiem sporo, a potem wszyscy się rozchodzą. Było fajnie, ale świat toczy się dalej. Filip i Peve muszą jeszcze trochę pokombinować, żeby kołysanki z ich płyty funkcjonowały w naszej świadomości trochę dłużej. Bo jest klimatycznie, ale ulotnie.


Nowe stare Happy Pills w namiocie zagrało przyjemny set ze wspomnianą wcześniej nie do końca scenicznie przyjemną Natalią F. Znów się pastwię i znów biję jej pokłony za wokalny talent i celność w rzucaniu tamburynem w basistę. Jeśli chodzi o całość, to nie sądzę, żeby reaktywowanie Happy Pills było komuś potrzebne. Los ich skrzywdził, ludzie nie docenili, rozpadli się przedwcześnie – to wszystko smutne, ale takie smęty-męty nikogo nie ruszą, nie mają aż tak dużego zaplecza starych fanów. Czy tego chcą czy nie, startują jako zupełnie nowy zespół. Muszą pokazać coś więcej.


Parę minut przed końcem Pigułek na ból istnienia pobiegliśmy na drugi koniec festiwalowego miasteczka (wbrew pozorom to nie tak daleko), do eksperymentalnego namiotu, żeby zająć dobre miejsca na koncercie The Tallest Man on Earth. Okazało się to całkiem niezłym pomysłem, bo wkrótce ta mikro scena koncertowa wypełniła się ludźmi i zrobiło się dość ciasno. Mój najbardziej chyba wyczekiwany gig tego festiwalu nie zawiódł. Kristian Matsson dał z siebie więcej niż wszystko, przy czym był zabawny, sympatyczny i po prostu uroczy. Zmieniał strunę, bo są piosenki, które możesz zagrać tylko na jednej konkretnej gitarze, mimo, że obok stoją trzy. Dokręcał werbel, bo tak jak nam coś mu brzęczało na scenie. Kręcił się, siadał, chodził i wzdychał nad popsutym sprzętem. A przede wszystkim grał, z właściwą sobie, trudną do uwierzenia perfekcją i tak samo śpiewał, a numery i z „Shallow Grave” i „Wild Hunt” waliły po uszach. Te wszystkie porównania do Dylana… Dopiero teraz, po koncercie na żywo, widzę jak zupełnie oddzielną jakość Matsson przedstawia. Wydawało mi się, że kumam wszystkie emocje zawarte w jego muzyce, ale to było jak lizanie cukierka przez papierek. Od niedzieli natomiast czuję potęgę smaku.

O.S.T.R.ego słucham z daleka, ale zupełnie niepotrzebnie dociera do mnie wszystko. Szacun dla niego, nie chcę go ot tak po prostu dissować, ale to co wyczynia między numerami, ta konferansjerka, którą raczy tłum… Żałość, żal, żenada. I to wszystko na serio?

Na leśnej scenie wesoły koncert Casiokids skutecznie ukrócił nasze pastwienie się nad wyżej wymienionym Łodzianinem. Bardzo rozrywkowi, elektro zabawowi, popowo, tanecznie i rozrywkowo. Nie sądzę, żebym wracał do nich i słuchał poza festiwalem, ale dzięki za nich, panie Rojek. Scena leśna, będąca pomiędzy gwiazdorską główną, a alternatywną trójkową, to miejsce, gdzie często działy się tego typu rzeczy podczas tych trzech dni, gdzie po prostu bywało optymistycznie i bardzo zabawnie.



Dum Dum Girls to jedna ze świeższych rzeczy w tegorocznym line-upie, znak, że szefostwo trzyma rękę na pulsie. Subpopowy girls band, o trochę gotyckiej stylówie, to cztery urocze długonogie dziewczęta, które zakładają kiry na wzmacniacze i udają, że są przynajmniej tak ostre, jak tarantinowski Pluton Śmiercionośnych Żmij. Bardzo lubię w zaciszu domowym podśpiewywać sobie słodkie refreny z ich debiutanckiej płyty „I Will Be” i cieszę się, że obejrzałem dziewczyny w Katowicach ( też sobie niby ponuciłem co trzeba). Problemem jest tylko to, że ich radykalny wizerunek przełożył się trochę na muzykę. Było ostro, zadziornie i dużo mniej melodyjnie, co w ich przypadku oznacza też niestety monotonnie. „Baby don’t go” – śpiewała Dee-Dee, a ja tak naprawdę nie miałem nic przeciwko.

Rozczarował mnie trochę leśny występ No Age i żałowałem przegapionego eksperymentalnego Damona i Naomi, do czasu, aż usłyszałem także na ich temat pomruki niezadowolenia. Już sam nie wiem komu wierzyć, sobie czy im. W ogóle obczajcie ile Sub Popu na tegorocznym feście – ten Poneman chyba nie był w zeszłym roku przypadkiem, pewnie są naciski, żeby wystąpił ten i tamten, a Artur się stresuje, czy Jonathan znowu nie zadzwoni „z prośbą”. Tak czy tak nie odczułem za bardzo klimatu „Nouns”, którym kiedyś tak się zachwycałem. Było grubo i szałowo, ale co z tego?


The Raveonettes na głównej scenie. Mam wrażenie, że głównie zaczarowali sceptyków i nie-fanów. Słyszałem np. zachwyty nad prostotą perkusji, co wydało mi się nad wyraz zabawne. Oczywiście, miło było popatrzeć na Sune’a, a przede wszystkim – nie oszukujmy się panowie dlaczego tak ich lubimy – na Sharin Foo. Dziękujemy i za duety i za solowe rywalizacje, za numery stareńkie i nowe przeboje. Tylko jakoś tak z tyłu głowy kołatało mi się wspomnienie rozpakowywania w liceum przesyłki z EPką „Whip it On”, podśpiewywania pod nosem i marzeniu, żeby zobaczyć ich na żywo. Kiedy to było? No właśnie. Trochę się już to wszystko zdezaktualizowało.

Kryzys na leśnej scenie, a my znów pijemy piwo! Spokojnie – tu wszystko słychać. Także to, że mimo kilku momentów, kiedy to usłyszeliśmy numery wielkie (Maćkowi po policzku spłynęła nostalgiczna punkowo-reggae’owa łza), koncert zaliczał się do tych bełkotliwych i mętnych. Za dużo wycieczek w strony trudnych do zidentyfikowania i zabawnych tylko na scenie absurdów, dygresji nie na temat i pijackich odniesień. Wielkie hasła rzucane na odwal, ideały, w które nikt już na pewno w zespole nie wierzy. Nie wiem kto to wszystko kupił. Ja nie. Sensowny był tylko apel jednej z młodych członkiń zespołu, która wyraźnie poirytowana błazenadą dzielących z nią scenę oldboy’ów (którzy zajęci byli właśnie odgrywaniem długaśnej wersji "Je t'aime, moi non plus"), krzyknęła: „Kurwa, zagrajmy wreszcie coś konstruktywnego!”. Nie została wysłuchana.

Czy to już? Czy to teraz? Czy ktoś poszedł na Kucza i Kulkę? Jeśli ktokolwiek miał jakieś wątpliwości co do tego, kto na tym festiwalu robi za główną gwiazdę, wyzbył się ich już w momencie oczekiwania na ten występ. Wiedziałem jak to ma wyglądać, znałem po kolei punkty programu, czekałem na balony, kulę, kolory i nagie kobiety. I co z tego, skoro i tak Wayne Cooney z zespołem zaskakiwali mnie na każdym kroku. The Flaming Lips, którzy nagrali ostatnio przeróbkę „The Dark Side of the Moon”, są dziś bliżej Pink Floydów niż żaden zespół kiedykolwiek był. Także jeśli chodzi o symbolikę i moc płynącą z live actów. „A potem, proszę ciebie, zespół kolejno wyszedł z wielkiej cipy” – już po występie Maciek śmiał się, że tak mogłaby brzmieć relacja, którą zda swojemu ojcu, kiedy spotka się z nim następnego dnia. I tak, i właśnie tak było! Do tego wspomniane już kule, balony, niedźwiedzie i alieny. Konfetti sypiące się na głowy, metry sześcienne dymu i laserowe ręce. Śpiewanie „Yoshimi Battles the Pink Robots” i agonia zmysłów przy finałowym „Do You Realize??”. Psotnik Wayne jest jak pastor kościoła optymistów. Po jego kazaniu wychodzisz szczęśliwszy, lepszy i bardziej spełniony. Tak, zdecydowanie, to powinna być religia, tak powinna wyglądać msza święta.

Z OFF Festivalem żegnamy się oglądając bardzo dobry występ Anti-Pop Consortium. Dwa dni temu w tym samym miejscu i tym samym czasie scenę okupował Raekwon i aż dziw bierze, kiedy uświadomisz sobie, że i były Wu-Tang i Consortium reprezentują ten sam gatunek. Nowojorscy poeci działają na nas jak leki na podtrzymanie (dobrego humoru po występie The Flaming Lips). Ale czas się zbierać. Ostatnie piwo, ostatni papieros, ostatni kawałek. Niektórzy nie mają już siły, inni mają pociąg do złapania. Za rok poproszę to samo.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz