piątek, 13 sierpnia 2010

OFF Festival 2010: Dzień drugi


Szybki obiad w fantastycznym miejscu (o którym później), a potem w dół kolorowym wzgórzem, żeby tylko zdążyć na nowe muzyczne objawienie, nie tylko Stolicy, czyli Paulę i Karola. Straciliśmy minuty, ale słyszeliśmy raczej wszystko. Duet poszerzony ostatnio o Igora i Zosię na Offie występował w składzie aż 5-osobowym, z gościnnym Staszkiem, weteranem polskiej sceny, Wróblem. Miło patrzeć, jak ludzie momentalnie łapią się na bezpośredniość Karola i jak szybko zakochują w wiecznie uhahanej Pauli, nie mówiąc już o poczuciu „tego czegoś” przy ich mających „to coś” numerach. Zresztą kolejka po występie, żeby za „co łaska” zdobyć ich EPkę mówiła sama za siebie. Płyt zabrakło już po chwili.

Natalia Fiedorczuk z „Nathalie and the Loners” na scenie stresowała się niemożebnie. Znacznie wpłynęło to na występ zespołu, choć czuć, że ta trochę zimna i odrobinę apodyktyczna artystka ma potencjał, a przede wszystkim głos. Zaczynała od nowa, marudziła, sprawiała wrażenie nieprzyjemnej, kiedy narzekała ze sceny. Jeden uśmiech zmieniłby wszystko, choć i tak zostaliśmy do końca. Coś w tej dziewczynie przyciąga jak magnes, nie stałem tam tylko dlatego, że parę miesięcy temu spodobała mi się jej płyta.


Zaskakująco dużo tych polskich zespołów na Offie, tylko na nie chodzimy – wydało mi się przed 16:00, kiedy zmierzaliśmy na Pustki, a w planie były kolejno ze trzy inne koncerty rodzimych wykonawców. Sobota była zdecydowanie dniem pokazów lotniczych. Występ muzyków ściany wschodniej rozpoczął się więc od efektownego ślizgu. Pustki były o tyle w formie, o ile Basia umiała na scenie przezwyciężyć swoje przeziębienie. W pewnym momencie się więc poddali i poszli w stronę instrumentalu, ale i tak zdążyli zagrać trochę z „Kalamburów” (naprawdę słabo, że Rojas nie zjawił się na swoją partię „Nieodwagi”), trochę z Końca Kryzysu i kawałek „Domina”. A, no i „Patyczaka” – za to dzięki, bo usłyszeć taki klasyk na żywo, to sama przyjemność.

Mitch & Mitch to wybór oczywisty i bezdyskusyjny. Zupełnie nie zdziwiło mnie więc, że ich koncert był jednym z najlepszych na tym festiwalu. Mitche grali perfekcyjnie, głównie skupiając się na najnowszej płycie (usłyszeć „Dinomatendo” i umrzeć!). Ponadto Macio Moretti udowadnia, że zasługuje na te wszystkie zachwyty i pochwały, które spływają na niego ostatnio. Prowadzi swój big band idealnie, a anglojęzyczną konferansjerkę ma doskonałą. „Jesteśmy w Polsce, mów po Polsku!” – krzyknął ktoś obcesowo z tłumu, kto nie umiał się bawić. A Macio chwilę się zadumał: „Are we?” I rozpoczął dyskusję w obrębie swojego zespołu, pytając kto lubi Polskę i dlaczego „trochę tak, a trochę nie”. Mistrz ciętej riposty, artysta absolutny, plane spotter, któremu podczas koncertu nie umknął żaden powietrzny statek.

Kolejna festiwalowa pomyłka: olałem Pink Freud (argumentem było, że tyle razy ich widziałem), żeby utwierdzić się w przekonaniu, że Muchy dają dupy. No i oczywiście dają, choć oglądanie ich nie sprawiło mi oczywiście przyjemności. Ten spodziewanie słaby koncert pozwala wysnuć oczywiste wnioski: Poznaniacy są mocni tylko w studio pod okiem potrafiącego okiełznać ich producenta. Na płycie potrafi zadziać się coś naprawdę dobrego, „Notoryczni Debiutanci” mieli przecież momenty. Na żywo natomiast nie brzmią zupełnie, płaska gitara, wokal jak z szafy, za głośne to, za ciche tamto. A do tego ten nieznośny, oh-jak-mało-zabawny Wiraszko. Koncert- zupełne pudło.

Aptekę grającą „Mendę” obejrzeliśmy niestety zza piwnego płotu, wszystko przez Muchy, które rozleniwiły nas totalnie i redakcję Piany, która zapragnęła się pointegrować. Ale piąte przez dziesiąte zerkałem na Kodyma i jego załogę, która odwalała swój kultowy album od dechy do dechy. Naprawdę szacun, bo te numery brzmią nadwyraz świeżo. Nawet dla takiego niedzielnego (a właściwie sobotniego) fana Apteki jak ja.



Im bardziej śląski festiwal się rozrasta, tym więcej trudnych wyborów staje na drodze. Tym razem zrezygnowaliśmy z Mouse on Mars, a wybraliśmy Archie Bronson Outfit. Nie wiem co się działo na trójkowej scenie, czy Niemcy nudzili czy dawali czadu, ale Brytyjczycy z Domina nie pokazali się od najlepszej strony. Ich rockowa psychodela ze szczyptą elektroniki, może zaprasza do tańca na płytach, natomiast tu trio wypadło po prostu smętnie.


Ktoś zachwalał Tungg, a my pospieszyliśmy na scenę leśną, ale zaraz potem nastąpiło oberwanie chmury, więc trzeba było się gdzieś schronić, sami rozumiecie. Przez ogólne zamieszanie nie pamiętam zbyt wiele z występu, a mogę przysiąc, że to co w mojej pamięci zostało, to kawał dobrej muzy. Jeden z tegorocznych wyrzutów, których nie obejrzałem należycie i chyba jedyny nie związany z malutką sceną eksperymentalną, na której działy się rzeczy magiczne, a mi nigdy nie udawało się tam dotrzeć.

Miałem smaka na Hawk & A Hacksaw, a wybrałem jak chyba wszyscy starego dobrego Heya. Jestem słaby, ale oni ciągle wydają dobre płyty i chce się ich oglądać w coraz to nowej jakości. Mogliby tylko tą Nosowską wysłać na jakiś kurs asertywności, bo piszczy wstydliwie ze sceny jak mała mysz. Ale reszta na plus: elektronika z ostatniej płyty zabrzmiała solidnie a i show zrobili perfekcyjny. Zespół wspomagał wokalnie i klawiszowo Krzysztof „Idol” Zalewski, ale to też chyba żaden news. Moment: „Heledore Baby” podlane elektro sosem.


Bardzo ciekawy i równy koncert dali Duńczycy z Mew. Choć nie do końca rozumiem, po co był na scenie czarnoskóry tancerz (i wydaje mi się, że nie tylko ja), to brzmienie mieli niesamowite. Do tego charakterystyczny wokal Jonasa Bjerre – nie pamiętam już którym utworem zakończyli występ, ale efekt podniosłej klimaciarskiej zadumy był doskonały. Nawet tancerz się na chwilę zatrzymał.




Piotr Metz zapowiadając Dinosaur jr. napomknął o tym, że niestety nie doleciał cały ich sprzęt - część wzmacniaczy i gitary Jaya Mascisa zagubiła Lufthansa. Trochę nas to zaskoczyło, bo białowłosy frontman dinozaurów i tak stal już pod potężną ścianą Marshalli. Dzierżona przez niego gitara okazała się być natomiast własnością starego znajomego z Black Heart Procession, Palla Jenkinsa. Zespół czuł się chyba faktycznie nieswojo z pożyczonym sprzętem – co chwilę się stroili i kombinowali z brzmieniem, natomiast to co wyszło z głośników było naprawdę potężne. Nie grali długo, ale zagrali naprawdę sporo. Nawet cure’owe „Just Like Heaven”, a co!

Ostatnim naszym sobotnim koncertem była Lali Puna. Miałem okres fascynacji tą grupą, czasy „Scary World Teory” i „Faking the Books”. Berlińska scena, na której hasał też w tamtych czasach „Notwist”, była czymś zupełnie nowym. Marcus Asher, który maczał palce w obu zespołach naprawdę rozdawał wtedy karty. Teraz natomiast, mimo nostalgii, która przychodzi, kiedy słyszę stare numery i patrzę na śpiewającą Valerie, nie jestem w stanie zachwycić się Lali Puną i paść znów przed nią na kolana. Wyszedłem więc z koncertu lekko rozczarowany, zastanawiając się czy to był dobry wybór, czy znów wybranie faworytów sprzed lat zamiast nowych i mało znanych, natomiast chwalonych przez znawców nie było błędem. W końcu na eksperymentalnej scenie kończył właśnie swój koncert Zs z Brooklynu. I podobno to była ta magiczna chwila OFFa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz