piątek, 13 sierpnia 2010

OFF Festival 2010: Dzień pierwszy


Na teren przybyliśmy dość wcześnie. Od razu pozytywne wrażenie: dużo więcej miejsca, choć sceny wcale nie były bardzo od siebie oddalone. Szybko odkryliśmy jedną z najważniejszych zalet tegorocznego festiwalu: zarówno scenę główną (mBank) jak i leśną można było obserwować z ogródków piwnych, co przy koncercie mniej ważnym było niewątpliwą zaletą, bo odwodnić się na tego typu imprezie nie można. Ta opcja przydała się szybciej niż myśleliśmy – otoczeni przez wyjątkowo paskudną burzową chmurę spoczęliśmy z piwem w ręku na leżakach pod wielkim parasolem i obserwowaliśmy jako nieliczni otwierającą tegoroczny Off grupę Hotel Kosmos, która dość szybko nam się znudziła. Aczkolwiek w kontekście koncertującego kawałek dalej na leśnej scenie innego zespołu, byli naprawdę do przełknięcia. You call it a sound, we don't.

Na łopatki rozłożyła nas za to Potty Umbrella (nazwa bardzo na temat, choć kiedy grali parasol nie był już potrzebny), twór byłych członków Something Like Elvis (choć jak się okazało parę godzin później wcale nie takich byłych). Pięć dłuższych, instrumentalnych form, noszących znamiona jazzu, bluesa i psychodeli, ze świetną, mocno wchodzącą w retro gitarą prowadzącą Sławka Szudrowicza i kapitalną sekcją rytmiczną. Słyszałem o nich, nie słyszałem ich. Teraz wiem czym będę męczył bardziej konserwatywnych znajomych. O tej samej porze w namiocie występował Newest Zealand, nowy projekt Borysa Dejnarowicza, którego nie ukrywam, że byłem trochę ciekaw. Podobno Porcys robił weselny pociąg, wszyscy się uśmiechali i było fajnie. Mimo wszystko nie żałuję, że postawiłem na PU.

NP. to nowy rozdział w karierze poznańskiego Napszykłat. Na leśnej scenie rozpoczęli swój dość nowoczesny, a jednak oparty na bicie i słowie występ akurat wtedy, kiedy pojawiło się upragnione słońce. A że są bardzo zabawni, mają świetne wpadające w ucho teksty i muzycznie robią zamieszanie, to od razu wszystkim zrobiło się jakoś weselej. Porównania do Cypress Hill? Bardzo na miejscu. Konotacje z Beastie Boys? A czemu nie. (Ktoś z tłumu w końcu krzyknął „Sabotage!”). „Derek” brzmiący trochę jak „Out at the Pictures” Hot Chip? Zdecydowanie. Początek renesansu polskich okolic okołohiphopowych? Tym razem można się odważyć i pomarzyć.



Śmieszni chłopcy z NP jeszcze kleili ostatnie bity i wykrzykiwali absurd za absurdem, a na głównej rozgrzewał się już Kim Nowak. Tegoroczni, jeszcze ciepli, a już bardzo wysoko. Chyba pierwszy wyczekiwany koncert na tym festiwalu. Sporo osób wysłuchało pod sceną tych wszystkich Dresów, Szczurów i King Kongów. Nie chce się wierzyć, że tylko 3 osoby robią takie zamieszanie. OK., może na płycie jest trochę więcej magii, ale na scenie to 3 piece combo sprawdza się wzorowo. Choć Bracia W. bezbłędni jako sekcja rytmiczna, to gwiazdą jest tu bez wątpienia Michał Sobolewski. Ten to ma wczuwkę, sadzi szalone riffy i trzyma wszystko w kupie. Fiszowy wokal bywał już drapieżny i rockowy, a Emade od lat ma zwyczaj odwalać kawał fizycznej roboty waląc w bębny, ale nigdy jeszcze nie mieli na pokładzie takiego prowadzącego.

Wykorzystujemy maksymalnie festiwalowy czas i uderzamy na 19 Wiosen, poniekąd legendę polskiej sceny. Widzę ich po raz pierwszy na żywo, ale pewnie sporo osób jest w takiej samej sytuacji. Zawsze obok, zawsze poza głównym nurtem, mimo, że istnieją (z małą przerwą) 20 lat. Promowali głównie nową płytę, „Pożegnanie ze światem”, grali coś z „Pedofila” i wszystko było nawet nawet. Polską hajperską gwiazdą już pewnie nie zostaną, ale powinni zostać docenieni za stare, odkurzone rzeczy i twórczą teraźniejszość.


Namiot, czyli fachowo Scena Trójka Offensywa i kolejny koncert z gatunku tych wyczekiwanych. Na dużej scenie Voo Voo właśnie prezentowało swoją płytę klasyczną. Tu natomiast prezentowany był ten słynny nowy gatunek: chillwave. Chazwick Bundick, czyli Toro Y Moi wystąpił razem z zespołem. Nie było sprawdzania maili na laptopie. Słyszałem potem, że wielu ludziom nie spodobało się to bardziej rockowe oblicze artysty, że czekali na dj-ski set i więcej dłubania w samplerach. Come on! Płyty posłuchacie sobie jeszcze raz w domu. A tu dostaliśmy solidny, żywy i energetyczny występ pełen rozpoznawalnych motywów. Poza tym to przecież nie Flying Lotus sprowadzony do piosenki, ale Toro Y Moi, który – jakby nie patrzeć – strukturę ma ciekawą, ale w dalszym ciągu dość prostą, a wokale melodyjne i właśnie piosenkowe. Poza tym Chazwickowi się bardzo podobało - znaczy, że wróci.

Z namiotu na główną, z głównej na leśną – a była jeszcze scena eksperymentalna. Wspominam ot tak, bo po Toro Y Moi wcale na nią nie poszliśmy, ale znów zmierzyliśmy się z polską legendą alternatywy pod lasem. Something Like Elvis postanowili się reaktywować i nawet jeśli tylko na chwilę, to bardzo miło z ich strony. Dawno ich nie słuchałem, ale ten akordeon w niektórych momentach jest nie do podrobienia. Poza tym to kolejny tego dnia show, w którym mogłem posłuchać gry Sławka Szudrowicza.

Pierwszy naprawdę zły wybór festiwalu to przedłożenie bez wątpienia kreowanej na jedną z głównych gwiazd tych trzech dni grupy The Horrors nad Black Heart Procession. Tej ostatniej grupy nie udało mi się zobaczyć niedawno w Warszawie i może to był znak, że trzeba było obowiązek wypełnić teraz. Ale w końcu horrorsowe „Primary Colours” (nasz numer 3 w podsumowaniu 2009) , pozwoliło zapomnieć o szybko nudzącym się przekombinowanym debiucie. Najchudszy zespół świata pod dowództwem Farisa Badwana poleciał właśnie z tej nowej płyty. Próbowali stworzyć klimat, ale śmiertelnie znudzili. Ciekawe było jedynie ich pląsanie, bo tzw. „chód sceniczny” mają bardzo interesujący: gitarzysta kręci nóżką w kolanie, a basista wznosi się wirując w górę i delikatnie opada. Hipnotyzujące. Nie wiem, kto zachwycał się wykonaniem około 10-minutowej wersji „I Only Think of You” – ja prawie tam zasnąłem. A kiedy poprawili jeszcze czymś wykonanym równie nudno, to uciekłem. Pieprzyć gwiazdy. Czas na piwo, zastrzyk energii i sympatycznych opowiadaczy z Art Brut.

Nie ukrywam, że jestem fanem jednej płyty tego zacnego bandu, a mianowicie debiutu „Bang Bang Rock & Roll”. Choć znam pojedyncze numery z dwóch kolejnych płyt i potrafię bez wytchnienia wykrzykiwać w kierunku sceny „DC Comics and Chocolate Milkshake – some things will always be great!”, to właśnie jedynkę uważam za magiczną. Nie muszę więc nikomu mówić na co się nastawiałem i o czym marzyłem. I co najlepsze – dostałem co chciałem! Zagrali „Formed a band”, „My Little Brother”, Good Weekend”, “Emily Kane” i “Modern Art”. To ostatnie wydłużone do granic możliwości, “Emily” zresztą też wzbogacone o znaną wszystkim fanom ckliwą historyjką. Eddie Argos: żałosny, żenujący, szczery do bólu i robiący z siebie ofiarę. Boleśnie zabawny, totalnie w swoim żywiole. Kiedy w pewnym momencie przypomniał sobie, że jest gwiazdą rocka, zeskoczył ze sceny, po czym obejrzał się i trochę jakby do siebie westchnął: „Ciekawe jak wdrapię się z powrotem…”. Właśnie takie Art Brut chciałem zobaczyć. A Eddie dostał się na scenę, choć trochę się przy tym zmachał – pobiegł na około.

Lenny Valentino. Ważna sprawa na tym festiwalu, ważna sprawa dla polskiej muzyki. Dla mnie też, bo jeśli zapytalibyście mnie znienacka na środku ulicy o moją ulubioną polską płytę nie traciłbym czasu na kombinacje. „Uwaga! Jedzie tramwaj” i już. Ale nie spodobało mi się jak Katowicach zaczęli, nie spodobało mi się jak zagłębiali się w materiał dalej. Coś zgrzytało. Rojek się nie przygotował? Cieślak pitolił za dużo? Lachowicz za bardzo improwizował? Dopiero przy „Chłopcu z plasteliny” zaskoczyło i zacząłem być zadowolony. „Dom nauki wrażeń”, „Trujące kwiaty”, Zniszczyłaś to czy zniszczyłem to ja” czy moje ulubione „Otto Pilotto” – dobrze było być na tym koncercie i poniekąd dotknąć tego arcydzieła. Ale tylko tak trochę, na chwilę. Koncert życia to nie był, tej płyty po prostu nie da się odegrać właściwie. „Uwaga…” to studyjna robota, nieprzekładalna dosłownie na język sceny. Nie po tak długim milczeniu. Bardzo to wszystko było miłe, ale prawdziwej magii nie uświadczyłem. LV to po prostu sprawa zamknięta. Płyta włożona do pudełka.

The Fall oglądaliśmy zza krat ogródka piwnego. Nie wstydzę się tego – widok był dobry, a brytyjska legenda wypadła tak o, więc niewiele by pewnie zmieniło gdybym stał nie 100, ale 10 metrów od sceny. Może nie jestem znawcą tematu i nie znam ich płyt w całości, może prawdziwi fani poczuliby to coś. Może ktoś napisze elaborat, albo relacje z minuty na minutę. Tak czy tak ludzie zgromadzeni w okolicach sceny, obojętnie czy laicy mojego pokroju, czy fanatycy, którzy przed koncertem przeanalizowali wahania w manierze wokalnej Marka E. Smitha na podstawie 30 płyt koncertowych The Fall i rozrysowali sinusoidę, odbyli pielgrzymkę do miejsca kultu. Wyznawcy, pozerzy i agnostycy – każdy chciał dotknąć absolutu. Komu się udało, temu się udało. Ja wypiłem piwo.

Chwilę przed północą powstała rozkminka, czy obejrzeć na głównej scenie przyjemne i egzaltowane Tindersticks, czy może raczej oddać się hałasowi w namiocie przy A Place To Bury Strangers. „Musimy się obudzić” – powiedział Maciek i miał zdecydowaną rację. Choć do dziś nie wiem czy długoterminowo wybór APTBS był właściwy. Widziałem koncerty bardziej oślepiające, słyszałem te bardziej drażniące uszy. Ale szczerze mówiąc po występie chłopców z Nowego Jorku głowa boli mnie do dziś. Choć w kategoriach profesjonalnych monterów hałasu wypadają nadzwyczaj dobrze, obojętnie czy grają z jedynki czy dwójki, to radzę oglądać ich na normalnych koncertach – jako 12-sty występ z rzędu jednego dnia naprawdę mogą zabić. Warto było jednak wytrzymać do końca i zobaczyć to, co zrobił w ostatnim numerze Dion Lunadon. Podszedł on bowiem do końca sceny, podniósł z podłogi prostopadłościan stroboskopu i przystawił to ustrojstwo do swojej gitary basowej. Jego korpus rozbłysł feerią kolorów, dźwięk , już i tak mocno przesterowanego basu, podbity został ciężkim szumem, a on jak gdyby nigdy nic odbił się nogami od podłogi i ze stroboskopem w ręce rzucił w tłum. Jumpin' Jack Flash. Choć tym razem wszyscy przeżyli, nie róbcie tego w domu.

O leżaki festiwalowe! O katowickie pseudo plaże! Raekwona przywitaliśmy na pełnym chilloucie właśnie w pozycji horyzontalnej. Raper wydawał się być zrelaksowany dużo bardziej od nas. Na pewno pomógł mu w tym konopny susz, który tak sympatycznie zachwalał i polskie Wu-Dżit-Su, które musiało mocno skopać Pana Wu-Tang (nie dało się zapomnieć o jego korzeniach, bo co chwila przypominał z którego klanu pochodzi). Show na leśnej scenie, pełen okrzyków w stylu „All the weed smokin' motherfuckers put your motherfuckin’ hands in the air!” nie był konstruktywny, ani muzycznie ciekawy, ale Raekwon na pewno zaniesie w świat dobre słowo o naszym kraju, płynącym niekoniecznie mlekiem i miodem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz