piątek, 16 lipca 2010

Bombay Bicycle Club "Flaws": Ucieczka przed peletonem


Czytałem niedawno wywiad z jakimś zasłużonym dla świata muzykiem (zabijcie mnie, nie pamiętam z kim), który żalił się, że w dzisiejszych czasach kompletnie nie potrafi odróżnić dobrego popu od złego i głupio się z tym czuje. Ja mam zupełnie tak samo z brytyjskim indie. Choć bardzo się staram i mam świadomość obecności na tej scenie rzeczy wartościowych, to wszystko zlewa mi się w jednosezonowy pozerski kicz. Nie zawsze tak było. Kiedyś byłem specem od nowych wyspiarskich zajawek, młodych kopistów tego, udawaczy tamtego i jutrzejszych nadziei z „The ‘s” w nazwie. Dziś mam świadomość bezsensu bycia na bieżąco. Ale to nie tylko to. Coś się na tej scenie skończyło. Trzy lata temu Scroobius Pip w teledysku do „Thou Shalt Always Kill” zatrzymał się na jedynce Arctic Monkeys i od tamtej pory niewiele się zmieniło. Next big thing jakoś nie nadchodzi i Bombay Bicycle Club też raczej nie są nową nadzieją. Ale postanowiłem ostatnio przerzucić kilka muzycznych szmatławców (czyt. NME), żeby podgonić zaległości i akurat trafiłem na nich. Ci to mają szczęście!

Tak naprawdę, to jestem trochę spóźniony, bo ten londyński zespół o beznadziejnie głupiej nazwie debiutował wprawdzie w lipcu, ale rok temu. Jednak teraz na rynek wchodzi ich zupełnie nowa płyta, a jako że jest ona czymś na zasadzie rozwinięcia czy też dopełnienia „I Had the Blues But I Shook them Loose”, to mogę trochę poudawać, że jestem na bieżąco i dalej mamy rok 2009.


Podobno na ich występy na tegorocznym Glasto trudno było się wcisnąć, a od miesięcy zachwyca się nimi Zane Lowe. Zamieszanie więc na całego, hajp pulsuje w iPodach, plakaty z idolami już się drukują. Ale trudno też się na to szaleństwo nie załapać. Są skandalicznie młodzi i zarazem zaskakująco dojrzali, zarówno muzycznie jak i tekstowo. Wydają się normalni i bardzo sympatyczni (wokalista Jack Steadman ma na facebooku w rubryce „wpływy” wpisane „prokrestynacja” - polubiłem go od razu). Na całkiem niezłym debiucie wpadali czasem w pułapki zastawiane przez poprzedników, zdarzało im się zabrzmieć jak Editors czy Cajun Dance Party. Ba! – kilka razy nawet polecieli w The Strokes. Ale płyta dobrze żarła, a oni nie kreowali się na zbawców muzyki. „We took the backseat, everyone was happy” – śpiewał Jack w „Magnet”. I o to chodziło.


Normalnie nie spodziewałbym się cudów po ich drugim albumie, bo przecież powszechnie wiadomo, że drugie albumy hajperskich zespołów z Wysp są nic nie warte. Trochę pobłyszczeli, mieli kilka dobrych singli, nagrali numer do „Zmierzchu”. Czego można chcieć więcej? Ale Bombay Bicycle Club zagrali przewrotnie. Po dokładnie roku wydali swój drugi album, „Flaws” – rzecz stuprocentowo akustyczną, na której coverują siebie, coverują innych i dorzucają całkiem sporo nowego materiału. I naprawdę dobrze im idzie, zyskali w moich oczach jak mało kto.


Rozpoczynające płytę „Rinse Me Down” to nic specjalnego, chociaż bawi mnie tu główny gitarowy motyw, tak bardzo podobny do tego użytego przez Sheryl Crow w jej letnim hicie sprzed 8 lat. Ale dalej jest tylko lepiej – chłopcy naprawdę mają talent (nie chcę wchodzić tu za bardzo w drzewo genealogiczne spiritus movens zespołu, czyli Jamiego MacColla, ale coś jest na rzeczy). Piszą prosto, wzorują się na klasykach, przemycają do utworów to „coś”. Nie jest łatwo nagrać dobrą płytę akustyczną, usiąść z gitarą pod drzewem i już. Potrzeba przestrzeni, dobrej produkcji, retro brzmienia. Im to wszystko jakoś się udaje. Jest na tej płycie duch Nicka Drake’a (np. „Many Ways”), w „Dust on the ground”, coverze chyba największego hitu z ich zeszłorocznej płyty, słychać manierę wokalną Conora Obersta, a w „Word by Word” Fionna Regana. Gdzieś w środku płyty czaruje „Leaving Blues”, a niewątpliwym smaczkiem jest „Swansea”, umiejętna przeróbka dość trudnego utworu Joanny Newsom. W przepięknym, stonowanym tytułowym „Flaws” (taki trochę Bon Iver) Jacka wspiera wokalnie urocza Lucy Rose, a skoczne folkowe „Ivy & Gold” (zbudowane na podobnym motywie co zamykające debiut „The Giantess”) wpada w ucho praktycznie od razu. Przy okazji: warto zrobić klik klik na podlinkowywane tu akustyczne wykonania, nie są to w pełni tego słowa teledyski, raczej urokliwe miniatury świetnie oddające klimat płyty. Bo „Flaws” to właśnie taka mała, acz przyjemna rzecz. Umiar – może właśnie dzięki temu chłopcy z Bombay Bicycle Club zajdą kiedyś daleko.


http://www.myspace.com/bombaybicycleclub

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz