
The Deadly Syndrome dwa i pół roku po wydaniu debiutu, który nie tyle był niczego sobie, co właściwie powalał na łopatki, wydają swój album numer dwa. W ich przypadku stereotyp trudnej dwójki wydaje się nie istnieć. Tam pieścili brzmieniem w takich numerach jak „Animals Wearing Clothes”, „Eucalyptus” czy „The Ship That Shot Its self” (jakież to wszystko jak na pierwszy raz było dopracowane i wyzbyte młodzieńczej naiwności), tu robią dokładnie to samo, a może i więcej. Można zresztą oddać głos samym zainteresowanym: „Byliśmy tu już wcześniej. Przebyliśmy bardzo długą drogę, a teraz znów mamy kłopoty. Powinniśmy byli skoncentrować się teraz na nowym brzmieniu, takim, które wyrwałoby nas z dotychczasowych przyzwyczajeń, oderwało od utartych ścieżek”(„Trouble Again”). Przesadzają. „Noles Volens” wydaje się bowiem dużo bardziej przemyślane od „The Ortolan”, na poziomie nie tyle wyszukanej i różnorodnej treści (obie płyty są bardzo eklektyczne), co raczej specyficznej atmosfery. O powtarzaniu się nie ma więc mowy, zespół chcąc nie chcąc eksploruje też nowe obszary.
Zastanawiałem się niedawno jadąc przez pół Polski autobusem i odpalając „Nolens Volens” po raz piąty i dziesiąty, w czym drzemie siła The Deadly Syndrome. Teksty zwracają uwagę od razu, nie trzeba się za dużo wsłuchiwać, żeby docenić oszczędność i umiejętność odpowiedniego doboru słów, w czym zdecydowanie pomaga perfekcyjny, i bardzo emocjonalny wokal (patrz Cold War Kids) wspomnianego w pierwszym akapicie śpiewającego basisty (ciekawostka od czapy: Chris Richard był przez jakiś czas asystentem Johnny’ego Knoxville’a). Ale skupiając się na muzyce to sprawa wygląda chyba tak, że to, co oferują panowie z LA jest konceptem zdecydowanie akustycznym, ale nad wyraz dynamicznym i czerpiącym dosłownie zewsząd. Kiedy np. kończy się „Afterwork”, tworzy się dziwny klimat na sprzęgle i wchodzi progresywny riff „Park city”. Mogłoby nastąpić po nim wiele rzeczy, mógłby ewoluować w różne formy, a w rezultacie dostajemy coś zupełnie niespodziewanego, a wszystko przez wycofany wokal z klaustrofobicznym, dwuznacznym i niepewnym tekstem. Tak jest z wieloma utworami – The Deadly Syndrome zwodzą, rozbijając wszystko na czynniki pierwsze i montując z tego coś nowego. Gdy rozchodzą się gitary w „Deer Trail Place” albo w 1:28 wchodzi solówka w „Trouble Again”, czy trąbka przecina moment kulminacyjny „Armrest”, to nie wiem właściwie co się zdarzyło, ale zadziałało. Przejście goni przejście, a zaskoczenie zaskakuje zaskoczenie. Niezwykła płyta, choć niby pospolita. Fascynujący zespół, choć to tylko czterech normalnych facetów. A najśmieszniejsze jest to, że „oni nie chcą znów mieć kłopotów”. Ręce opadają.
http://www.myspace.com/thedeadlysyndrome
a TU zapis czwartkowej audycji Odkrywamy Amerykę w radio Kampus, poświęconej w całości The Deadly Syndrome. Oprócz highlightów z obu płyt kilka rarytasów (niepublikowane wcześniej "Pale Blue Dot", "Armrest" w wersji live acoustic czy cover Television "Carried Away"), które Will Etling osobiście wypalił na płytce, a potem założył buty, poszedł na pocztę i wysłał do Grześka do Warszawy. Enjoy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz