niedziela, 13 czerwca 2010

The Drums "The Drums": Bęben maszyny kopiującej


Ile retro w retro? Na to pytanie powinni odpowiedzieć nam The Drums – zespół, który w ciągu ostatnich miesięcy chyba najbardziej korzysta z tricków lat 80-tych. Niestety, nawet jak się postaramy, to pewnie nie odpowie, bo chłopcy, wyglądający jak kapela z filmu Jacka Borcucha, są wstydliwi, że aż strach! Ale co to komu przeszkadza, że przy każdym pytaniu się rumienią, jak tak pięknie rżną z klasyków! Nie tylko zresztą ich muzyka, ale cała otoczka, klipy, stroje, wygłupy sceniczne wokalisty Jonathana Pierce’a, nawet coś w wyrazach ich twarzy każe nam sądzić, że jednak ktoś nas oszukał, że to nagrania z archiwum. Autorzy niekwestionowanego gwizdanego hitu, który w niektórych kręgach zdetronizował inny przebój na parę ust ułożonych w dzióbek odpalają swój długogrający debiut – panie i panowie, werble…

„You’re my Best friend, but then you died when I was 23 and you were 25” jadą z tym koksem od pierwszego utworu – wokal to podręcznikowy Mozz (linia, ekspresja, nihilizm), gitara trąci Cure’em (melodyka), a mechaniczna pomarańcza perkusji to coś z zimnej fali – weźmy pierwsze z brzegu Joy Division, bo inspiracja jest zrozumiała – w końcu zarówno nasze dzieciaki, jak i chłopcy z Wysp lubią sobie przy nich potańczyć. Kościół Męczeńskiej Śmierci Iana Curtisa jest zresztą wiecznie żywy – parę tygodni temu świętował 20lecie. Ledwo jeden syntetyczny bit w „Best Friend” (to zdecydowanie jeden z killerów płyty) się kończy, a wchodzi drugi w „Me and The Moon”, trochę żwawszy, lecz równie chwytliwy, z momentem gdzieś w połowie, kiedy rozmywa się syntezatorowa plama, bas pulsuje jak dziki i w ogóle robi się nieznośnie kraftwerkowo, aż w końcu dźwięk odbija się od ściany i wraca refren. Brzmienie bębnów w obu kawałkach jest świetne, dużo kartonu, masa reverbu, mam w domu taki automat perkusyjny Kawai sprzed 20 lat – identiko. O „Let’s go surfing” już było, więc jako kolejny wchodzi nr 4, czyli „Book Of Stores” - niby nic nowego, ale za ten refren oddałbym prawą rękę, a za „ciepławe” chórki pod koniec moją lewą stopę.

No i koniec tego dobrego, a przynajmniej na razie, bo The Drums nie tylko kopiują klasyków, pożyczając co się tylko da od The Smiths czy New Order, ale zaczynają kopiować samych siebie, co przestaje być już zabawne a nawet sympatycznie urocze. Po czterech dobrych numerach „Skippin’ Town” nie wydaje się niczym szczególnym, a „Forever and Ever Amen” nie dość, że odpala jak „Let’s go surfing”, to w ogóle do mnie nie trafia – klawisze w refrenie mają w sobie coś takiego, trudno mi to sprecyzować, ale właśnie przez to nigdy nie lubiłem The Killers. „Down by the Water” (znane już z EP-ki „Summertime!”) przynosi chwilkę oddechu – kołyszący przerywnik na tubę i chórek, który ma się do spowiedzi dzieciobójczyni o tym samym tytule mniej więcej tak, jak kruk do piórnika, jest chyba najbardziej współczesnym utworem na całej płycie. No dobra, potem wchodzi retro klawisz, ale i tak…

Mam wrażenie, że ta płyta jest o jakieś 15 minut za długa. Już po połowie wszystko zaczyna się zlewać, niby refreny są nośne (zaśpiewy pierwsza klasa), ale utwory podobnej długości o podobnej konstrukcji stają się trudne do zidentyfikowania. Trochę już tych trzech kwadransów słuchałem, więc wiem co mówię. I tak lecąc po łebkach: „It Will All End In Tears” jest trochę jakby katebushowe, „I Need Fun In My Life” to znów kopia Kowalskich, a „The Future” to dzwoneczki. Posłucham jeszcze z 50 razy i może powiem coś więcej – nie dość, że jakoś tak zawsze wychodzi, że pierwsza połowę płyty zna się o niebo lepiej (który autobus czy tramwaj jedzie gdziekolwiek przez 43 minuty?), to jeszcze podobieństwo składowych tego mocno czerpiącego z klasyków klasyki debiutu jest co najmniej interesujące. Nawet „I’ll Never Drop My Sword” (nie wiem dlaczego, ale sam tytuł brzmi jak wymyślony przez Morrisey’a), które zaczyna się akustyczną gitarą, po chwili ją definitywnie gubi, czym traci na oryginalności i staje się po prostu „czymś z płyty”.

Ciężko wydać jednoznaczny osąd nad „The Drums”. Do naśladownictwa się absolutnie nie przyczepię – chłopcy robią to z wielką klasą i pełnym feelingiem. Ktoś może zapytać po co komu jakieś pseudo cover bandy, które szargają świętości, ale ja nie odpowiem, bo z fanatykami rozmawiać nie lubię. Problem jednak w tym, że ta płyta trochę męczy. Może trzeba było jednak wydać kolejne EP, potem koło jesieni jakiś maxi singiel, coś tam. A tak? Presja drugiej płyty pojawi się za rok jak nic. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że genialni kopiści zaproponują coś oryginalnego. W ich przypadku jednak chyba tylko rżnięcie z innej epoki pomoże wyjść im z tego z twarzą.

http://www.myspace.com/thedrumsforever

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz