środa, 22 września 2010

Indigo Tree "Blanik": Wyżej. Mocniej. Dalej.


Takie zespoły jak Indigo Tree uderzają niespodziewanie. Zaistnieli bez fajerwerków, wydali w zeszłym roku bardzo dobre „Lullabies of Love and Death”, wszyscy się pozachwycali potencjałem, obskoczyli po 2-3 koncerty i podlinkowali teledysk do „I Am The Car”. Szacun, ale taki bardzo branżowy, dla mocniej zainteresowanych. Bo też kołysanki były to dość trudne, pełne prób i szkiców, motywów wymagających wyciszenia i skupienia. Niełatwych do wytłumaczenia. Chłopaki też zresztą nie są za bardzo gadatliwi – Peve oficjalnie się do tego przyznaje, a Filip nie po to odłączył się od Pustek i zaszył na wsi, żeby teraz robić karierę w show biznesie. Zamiast więc analizować i roztrząsać wydali szybko płytę nr 2, którą zamykają chyba usta wszystkim sceptykom powątpiewającym w debiut i otwierają szerzej tym, którzy jeszcze się po nim nie otrząsnęli. Oto „Blanik”.

„Michał prosi o słuchanie Blanika super, super głosno!”, apelował ostatnio na facebookowym profilu grupy Filip Zawada. Michał (Kupicz, producent) ma rację. Ja bym jeszcze dodał, że absolutnie niewskazane jest podróżowanie z nią na uszach w słuchawkach innych niż te o konstrukcji zamkniętej. A najlepiej nie przemieszczać się w ogóle.

„NSWE” pełni rolę intra. Trochę inne niż reszta płyty, z narastającym napięciem kłócących się smyczków (pizzicato vs. tremolo), sprawia wrażenie rozgrzewki przed koncertem. Właściwa część zaczyna się bardzo szybko, „Drymonday” mimo tego, że prawie w całości oparte jest na ciężkiej gitarze zadziwia lekkością i piosenkową formą, singlowe „Leavingtimebehind” świetnymi wokalami i przestrzenią. Czuć, że „Blanik” to produkcja najwyższego lotu, że muzycy zrobili niesamowity krok naprzód. Gdyby się chwilę zastanowić, to można wyliczać podobieństwa do światowej sceny pogłosowego niepokojącego folku. Filip i Peve nie są przecież wcale tak daleko od misternych dzieł tkanych przez Bona Ivera, wchodzą bez problemu w subtelną elektronikę proponowaną przez Thoma Yorka („Lovegaps”), i wyhamowują po skandynawsku, zupełnie tak jak Jaga Jazzist („Blanik”). Posłuchajcie ich kilkuwarstwowego wielogłosu na modłę Fleet Foxes („Consolation street”), czy intymnego szeptu w stylu Conora Obersta („Iwishweturnedintotrees”). Włączcie „Lazy”. I nie myślcie sobie, że są wtórni czy idą na łatwiznę. To nie świadome inspiracje, ale raczej wysoka klasa, światowy poziom, do którego Indigo Tree mimochodem doszlusowało. Miejmy tylko nadzieję, że robienie muzyki im się nie znudzi i nie postanowią zająć się jakimiś ważniejszymi sprawami. Bo jeśli nie oni mają być kiedyś naszą wizytówką, to kto? Nie widzę na naszej scenie kandydatów podobnego kalibru. A już na pewno nie o takiej wrażliwości.

http://www.myspace.com/indigotree

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz