niedziela, 12 lipca 2009

Open'er 2009: Daj Kamienia! Wstęp


Tegoroczny festiwal jakoś nie miał wypalić, bo u wszystkich nagle coś wyskoczyło, wskoczyło, pękło albo się zepsuło. Problemów multum, każdy miał przynajmniej ze dwa. W związku z tym i wziąwszy też pod uwagę, że line–up nas nie powalił podeszliśmy do Open’era 2009 bez spiny, na luzie, nie spodziewając się niczego specjalnego. I nie będzie tu żadnych przewrotów ani zaskoczeń – było naprawdę cienko, nie można nawet powiedzieć, że „czegoś tu brakowało”, bo brakowało sporo i to konkretnych rzeczy. Po pierwsze i najważniejsze: muzyka. Nie spodziewaliśmy się tutaj świeżutkiej pitchforkowej alternatywy, to zadanie zaczął świetnie spełniać mysłowicki OFF, którego tegorocznym składem masturbujemy się do tej pory. Ale jak na którąś tam edycję wielkiego festiwalu, o którym pozytywnie piszą zagraniczne media było dość słabo. Nazw nie warto wyliczać, niektóre rzeczy były zupełnie zbędne, inne dotarły do nas zbyt późno, a na palcach jednej ręki drwala można policzyć „nowości zza wielkiej wody”. Mało. Dobrze, że w tym roku nie bawiliśmy się w typowanie, bo nie trafilibyśmy praktycznie nic. No i nie było szczerze mówiąc czym zapełniać tych wszystkich scen – niby tak jak mówiłem, nie planowaliśmy maratonu od popołudnia do rana, ale gwarantuję, że gdyby coś nas mocno zainteresowało to wyłamalibyśmy się chętnie. Na kilka rzeczy nie zdążyliśmy ze względu na własne błędy logistyczne (np. Paris Tetris), na inne ze względu na przesunięcia w czasie i przestrzeni (Madness), jeszcze inne opuściliśmy, bo po prostu nie dało się inaczej. W tym ostatnim przypadku jak zawsze trochę żal, ale teraz jakby mniejszy. Nie było standardowych dylematów „na co iść”, które jednak chyba powinny być obecne na muzycznym festiwalu.

Drugą sprawą są ludzie. Dobrze, że impreza się rozrasta, ale przesyt był aż nadto odczuwalny. Coś nie zagrało, mimo, że organizacja np. transportu między festiwalem a miastem była wzorowa. Masa ludzka stała się masą krytyczną, co momentami strasznie męczyło. Jak to w przyszłości rozwiązać? Nie mam pojęcia. Ale to nie naszą rolą jest zastanawianie się nad tym – my mamy tylko dobrze się bawić pijąc 2% piwo z kija, wydając 3 kupony (9 zeta na oscypka z grilla) i słuchając muzyki – nad resztą niech myśli Ziółkowski zamiast szczerzyć się i gwiazdorzyć. Btw Ziółkowski coraz bardziej chce spełniać rolę misyjną (czyżby wymóg sponsora TVP2?). Opowiadając o odzyskaniu niepodległości i rzuceniu kilku tekstów a la „Miś” typu „uczcijmy to czynem i piosenką”, z głównej sceny wyglądał naprawdę groteskowo. Nagle z głośników popłynęły… „Mury” Kaczmarskiego. To było nie na miejscu.

No i niedoróbki – ciągle obecne, wyskakujące jak diabeł z pudełka. Festiwal muzyczny to żywy organizm, zgodzę się z tym, i podczas 4 dni takie rzeczy się zdarzają. Ale nie porównujmy proszę Open’era do Roskilde, nie mówmy o Glastonbury. To zupełnie inny kaliber. Taka ilość wpadek technicznych tam byłaby niezauważona ze względu na mnogość scen i wykonawców, a tu spowalniała wszystko. Nie można było się rozpędzić i zapomnieć. Ktoś ciągle podkradał trakcje.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz