niedziela, 12 lipca 2009

Open'er 2009: Daj Kamienia! Dzień I


Są zespoły, którym daje się drugą szansę, niektórym daje się i trzecią. Płytowo jest to w jakiś sposób umotywowane – rozwijają się, nagrywają za granicą ze znanymi producentami. Dlaczego więc nie warto po raz kolejny klepać ich po plecach? Pierwszy koncert, który oglądamy w całości to The Car is On Fire w namiocie. Znów koncertowo zawodzą i nie ma tu już zwalać winy na coś innego niż zespół. Kiedyś można było dywagować – może coś z nagłośnieniem, może problemy z odsłuchami, może nie udźwignęli ciężaru dużej sceny?. A może powinni po prostu wziąć się w garść i popracować nad sobą, wziąć lekcje śpiewu i poćwiczyć w garażu? Mają wielki kredyt zaufania u słuchaczy i przychylność krytyków zewsząd ilekroć wydadzą nowe LP. Pamiętam jakiś ich koncert w warszawskim Punkcie delikatnie przed czy zaraz po pierwszej płycie. Wtedy ich niedoskonałość była perfekcyjna. Teraz po paru latach wychodzą na scenę i głupio mi przed częścią publiki z UK, przed częścią z Rosji, Danii czy Węgier – fałszują n-i-e-m-i-ł-o-s-i-e-r-n-i-e i jak u Kuby Czubaka jest to jeszcze czasem do przegryzienia, bo ma charakterystyczną barwę głosu, to już przed Jackiem Szabrańskim techniczni w ogóle nie powinni stawiać mikrofonu. The Car Is On Fire to zespół, który zna się na muzyce i pisaniu materiału, sporo rzeczy naprawdę jest ciekawych, to nie jakiś tam Renton (chwilę potem aż nadto słyszany z daleka). Nowa płyta jest doszlifowana w studio, to słychać, i choć niektórych rzeczy naprawić się nie dało (fałsz to fałsz, obojętnie ile papy położysz i jak finezyjnie będziesz machał szpachlą), to wszystko jakoś brzmi. Na żywo wszystko się rozłazi, zupełnie. Ogląda się to też średnio i nie mówię wcale o robieniu show, ale po prostu dawaniu koncertu, a to jednak sztuka audiowizualna. Tak nie może grać doceniony zespół z 3 płytami na koncie. Najgorsze, że już nie widać, żeby im to przeszkadzało, żeby się jakoś w tym miotali, czuli nieswojo. Naprawdę wierzą, że są wielcy, że będzie z nich nowe Modest Mouse. Nic z tych rzeczy. Niech ktoś życzliwy podeśle im nagranie zrobione z tłumu – nam nie udało się niestety przemycić kamery.

Zaraz po Carsach w namiocie grali Peter Bjorn and John. Nie udało nam się niestety zobaczyć całego występu Szwedów, czego żałowaliśmy przed, żałowaliśmy w trakcie i żałowaliśmy po, za każdym razem z innego powodu. Line-up’owe kolidowanie dobrego szwedzkiego popu z lekko przebrzmiałym brytyjskim pseudo-indie to jednak dylemat, bo niektórzy za to „Indie” parę lat temu daliby się pokroić i teraz też chcieli je zobaczyć (o czym za chwilę). W każdym razie to, co zdążyliśmy zobaczyć dawało zupełnie radę, obok kilku kawałków z nowej, w dużej mierze instrumentalnej płyty znalazły się mocno osłuchane „Let’s Call it Off” i megaprzebój „Young Folks”, który znają nawet ci, którzy wiedzą, że nic nie wiedzą. Uczucie odzyskania wiary w sens muzyki, tak rzadkie ostatnio, a na tegorocznym openerze odczuwalne może raz czy dwa, tu miło przeleciało po kręgosłupie. Coś tak oklepanego wykonać tak doskonale, z lekkością, feelingiem i zacięciem, skacząc w tłum, bawiąc się, wycinając gitarowe riffy jak młody Keith Richards – po jaką cholerę chwilę później wyszliśmy z tego namiotu?

Wydawało się czymś niewyobrażalnym, żeby opuścić czwartkowy highlight. Żeby np. postać sobie na Peter Bjorn and John, potem spokojnie się nawodnić i odwodnić i obejrzeć Late of the Pier. Nie opuściliśmy, staliśmy w tłumie od początku do końca. Bo przez moment byli wielcy, bo kilka lat na nich czekaliśmy, bo chcieliśmy na zimno przeanalizować ich występ, bo zaraz wyjdzie nowa płyta i zawsze ciekawe jest w którą stronę taki zespół pójdzie. Arctic Monkeys jeszcze walczą, nie można powiedzieć, że już dogorywają. Ale nie jest możliwe umieszczenie punktu kulminacyjnego na początku i podnoszenie napięcia. Nawet u Hitchcock’a był to tylko chwytliwy slogan. Kariera Arctic Monkeys to równia pochyła w dół. Nikt tego nie zmieni, tak będzie, amen. Możną tylko pilnować, żeby stopień nachylenia był niewielki. Czwartkowy występ był absolutną porażką, której chyba nikt się nie spodziewał. Nudny, smętny, zagrany kompletnie bez wykopu, jeżeli porówna się go do wydanego ostatnio na DVD koncertu to są to dwa zupełnie różne zespoły. Celowo nie piszę od razu o niesnaskach technicznych, bo trzeba sobie uświadomić jasno, że i bez tego było słabo, stare hity nie żarły, a przedpremierowy materiał specjalnie nie zaciekawiał. A dwa spadki napięcia, dosłowne i w przenośni zupełnie ten koncert zabiły. Nie ma sensu roztrząsać czy akurat w tym przypadku zawiniła polska obsługa czy wadliwy sprzęt zespołu. Zawsze dostaje się tym ostatnim. Arctic Monkeys nie korzystali z szans, żeby całą zła karmę zamienić w coś pozytywnego. Zupełnie niewyluzowani, bez dystansu do siebie nie skorzystali z ostatniego koła ratunkowego i nie wyszli nawet na bisy. Ktoś rzucił pomysł: „piwo?” i przypomniał mi się wers Fake Tales of San Francisco: „Oh, you’ve saved me she screams down the Line/ The band were fuckin’ wank and I’m not having nice time.” Arctic Monkeys zginęli od własnego miecza.

Widziane 3 lata temu Basement Jaxx, wtedy zbiorowo okrzyknięte jednym z najlepszych open’erowych gigów miało tym razem zostać ustawowo olane. Ale jakoś w końcu zniechęceni pokonywaniem dużych odległości i zmaltretowani awariami Arctic Monkeys zostaliśmy. Znów był show, znów zabawa, przebieranki, zgadywanie remixów, taniec, taniec i szaleństwo. Może nie takie jak wtedy, może wszystko bardziej przewidywalnie, ale Basement Jaxx po prostu potrafią zrobić dobry show. Z chęcią zobaczę ich znów za parę lat, może nie docelowo, ale gdzieś tam przypadkiem, z boku i pewnej odległości. Znów pewnie podejdę jak pies do jeża, półżywy z „to wszystko już było” na ustach. Znów nie wiadomo kiedy baterie same się naładują i ruszę w tan…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz