niedziela, 12 lipca 2009

Open'er 2009: Daj Kamienia! Dzień II


Spóźnieni mocno na Paris Tetris postanowiliśmy nie brnąć dalej przez lotnisko, ale zostać przy Marii Peszek. Kiepsko to trochę brzmi, bo ja naprawdę ją lubię i obie płyty bardzo mi się podobają, ale jakoś nie nastawiałem się specjalnie na ten koncert. A szkoda w sumie, bo Maria-Awaria zrobiła świetny show i to na dużej scenie. Trzeba jej oddać, że jest naprawdę w doskonałej formie i cały koncert odbywa się na zupełnym luzie. Nie ma się czemu dziwić – podparta świetnym zespołem ma co sprzedawać – utwory z nowej płyty zabrzmiały fantastycznie, a te z debiutanckiej „Miasto Manii” w nowych aranżacjach nabrały kolorów. Całkiem sporo ludzi stało i siedziało na tym występie. Bardzo wielu z nich poruszało ustami. Nie za głośno, może jeszcze trochę wstyd niektórym śpiewać z Marią o depilacji krocza, ale skutecznie. Mimo, że powszechnie wiadomo, że „Maria Awaria” była na liście bestsellerów to miło na własne oczy się przekonać, że ludzie mają tę płytę w domu.


Bez wątpienia jednym z najlepszych koncertów festiwalu był występ Gossip. Beth hipnotyzowała, szalała, była rozkoszna i zadowolona z siebie. Nie ma się czemu dziwić, bo wszystko było tip-top. Obawy niektórych, że nie udźwigną i może lepszy byłby namiot okazały się absurdalne. Soulowy głos niósł się daleko, obojętnie czy wyśpiewywał mega killery jak „Standing In the Way of Control”, nowości pokroju „Vertical Rhytm” czy freestylował wplatając fragmenty Whitney Huston (Beth Ditto z tym głosem jako jedna z niewielu jest godna bawić się przebojami „żony pastora”). Gitarzysta Brace Paine wymiatał niesamowicie, jak zawsze wyglądając, ni mniej ni więcej, jak zwykły menel spod bloku, a zacięta perkusistka Hannah Blilie nie pozwoliła sobie nawet na uśmiech solidnie odwalając robotę. Beth dużo gadała, łaziła po schodach, tańczyła z ochroniarzami krakowiaka. Nie było w tym nic podniosłego, nie było mądrych słów, zbawiania świata. Było szczerze i prosto. Chyba każdy się uśmiechał, ale tylko przez moment, bo zaraz potem dostawał między oczy dobry riff, bit szarpał mu za nogawkę, a wzdłuż kręgosłupa przechodziła ciara, kiedy wokal wchodził w górne rejestry.

Można się podśmiewać, że The Kooks to taki gitarowy boysband. Można się podśmiewać z ich niedoprzesłuchania drugiej płyty, ale po koncercie trzeba przyznać, że chłopaki naprawdę umieją grać na gitarach zajebiście skomponowane popowe piosenki.

Zagrali szybki, zwięzły set wypełniony głównie debiutem. Ba, oni zagrali cały debiut (nie było chyba tylko „Jackie Big Tits"). Jako rzadkość w tym roku byli jedną z kapelą, która porządnie zabrzmiała. Byłem pełen podziwu jak można otrzymać jednocześnie tak zabrudzone, a z drugiej strony czyste brzmienie retro. Ich gitary były doskonale przesterowane, a precyzja, z jaką odgrywali „słodkie” akordy nawet zagorzałemu przeciwnikowi Indie 2.0 mogła się podobać. No i w przeciwieństwie do ich głównych konkurentów z Arctic Monkeys ze sceny stworzonej przez szmatę NME wyszli bez spiny.

Pamiętacie tego starca, na którego kreował się Moby ponad dekadę temu w teledyskach promujących płytę Play? No właśnie, dzisiejszy Moby wygląda dokładnie tak. Pal licho wygląd, bo nie o to chodzi, zresztą konia z rzędem temu, kto jeszcze pamięta Mobiego z burzą włosów. Chodzi o to, co ten elektro-hipis sobą reprezentuje. A jest ospały, nudny, sili się na rock n’ roll, a przecież to „what’s up motherfuckers?” rzucone niby na luzie ze sceny zabrzmiało jak z czeluści grobu, a każde z jego „thank you” było jak ruch łopaty kopiącej dół. O Mobym powiedziano już tyle, że każdy średnio zainteresowany fan muzyki współczesnej może o nim mówić non stop przez około 10 minut. O jego codziennym dniu, wegetarianizmie, reklamach i niechęci do wyrobów skórzanych. Ale nie o muzyce, bo tu kompletnie nie ma o czym. Trzeba raz na zawsze zaznaczyć, że od czasu płyty „Play” (przebojowej, ale przełomowej to już trochę na wyrost), Moby próbuje i mu się nie udaje. Oddalaliśmy się od sceny coraz bardziej, żeby w końcu usiąść tyłem i rozplanowywać kolejny ruch. Nowojorczyk śpiewał w tym czasie wtórne nowe przeboje mieszając je w nudny sposób ze starymi, których nie mogliśmy już słuchać. Banały, które wypowiadał pomiędzy brzmiały jak zdarty głos z taśmy znalezionej 50 lat po zagładzie ludzkości. Przeterminowane, nudne i kompletnie niepotrzebne.

Crystal Castles. Chyba pierwszy raz w życiu widzieliśmy coś takiego i sami nie wiemy, czy chcemy więcej. Wiedzieliśmy z grubsza jak to wygląda, co na koncertach robi Alice i co biorą ludzie okupujący kilka pierwszych rzędów, ale ta ciekawość. Poza tym to jeden z niewielu zespołów, który na tegorocznym Open’erze jawił się jako kotlet jeszcze nie do końca wyziębiony, jeszcze nie wymagający odgrzewania. Ruszyli drażniąc wszystkie zmysły: wdzierając się do zamykanych nawet oczu proepileptycznym stroboskopem, zatykając nos pokładami gęstego dymu, wwiercając się ultradźwiękami przez uszy do głowy i powoli wspinając się po nogach za pomocą mocnego bitu, który kiedy tylko chwyci swoją grubą tłustą ręką za bebechy, zaczyna szarpać na wszystkie strony i nie puszcza. Sama płyta Crystal Castles nie jest łatwym materiałem do słuchania, ale jest bardzo nowatorska i pełna smaczków. Na żywo jej urok trochę blaknie, jest trochę bez wyrazu, kształtu i formy. Coś subtelnego zmienia się w szybko i mocno, stylowy syntetyczny szept przechodzi we wrzask, z którym bardzo trudno jest obcować. I podoba mi się to, bo lubię być zaskakiwany. To dobrze, że są ludzie gotowi na więcej, tacy, którzy tego „więcej” potrzebują: łakną każdego haustu powietrza, w którym dawno nie ma już tlenu, każdego promienia światła, które tnie jak laser i każdego dźwięku, który jest jak wybuch małej bomby wodorowej w samym środku mózgu. To był zdecydowanie koncert dla straceńców, ale podczas niego poczułem, że przekaz muzyczny w jakiś sposób ewoluuje. 5 minut przed końcem cofnęliśmy się sporo do tyłu starając się nie patrzeć sobie w oczy. Potem krótkie „spokojnie, zaraz sobie wszystko wyjaśnimy”, ale nie do końca było co. Wygląda na to, że przetrwają tylko silne jednostki. I pill popperzy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz