poniedziałek, 18 października 2010

The Social Network: Lubię to


Za każdym genialnym odkryciem ciągnie się krwawy ślad ofiar. Nic na tym świecie nie zostało wymyślone od tak, a na każdego zwycięzcę przypada przynajmniej kilku oszukanych i poszkodowanych. Już w samym segmencie „wynalazki służące do komunikacji” do dziś toczą się dyskusje o słuszność przyznanych patentów. Edison kradł podobno idee Tesli, a Bell Meucciemu. Bill Gates ściągnął pomysł na graficzny system operacyjny od Steve’a Jobsa, a ten z kolei od firmy Xerox. W 2006 roku Apple zawarło ugodę opiewającą na 100 milionów dolarów z firmą Creative, od której rzekomo „pożyczyli” interface stosowany potem w iPodach. Dziś twierdzą, że okrada ich HTC. Przykłady można mnożyć. Niestety w wielkim wyścigu nie chodzi wcale o to kto jest pierwszy, ale kto pierwszy dobrze pomysł wykorzysta, uwzględniając potrzeby rynku, wstrzeliwując się w odpowiedni moment, proponując ładne opakowanie i oczywiście należycie reklamując. Facebook to książkowy przykład wynalazku zmieniającego bieg historii. I jeśli początkowo kogokolwiek śmieszyła idea sfilmowania historii jego powstania, lub przynajmniej jak mnie intrygowała („jak oni to zrobią, żeby nie wyszła kolejna batalia o samochodowe wycieraczki?”), to teraz musi oddać hołd Wielkiemu Davidowi Fincherowi. Jego „The Social Network” to nie tylko film o internetowym zjawisku, nie tylko fascynująca historia geniusza, ale także rzecz o przyjaźni, współzawodnictwie, braku akceptacji i alienacji. To bardzo aktualny obraz nas samych, będących w samym środku tej pędzącej z coraz większą szybkością maszyny, którą zatrzymać może chyba tylko nowe rewolucyjne odkrycie. Choć ciężko na razie uwierzyć, że może pojawić się coś lepszego.

„The Social Network” oglądamy z perspektywy dwóch procesów sądowych, w których uczestniczy twórca facebooka Mark Zuckerberg. O nieczystą grę oskarżają go nie tylko bracia Winklevosss, którzy kiedyś zaproponowali mu udział w całkiem podobnym przedsięwzięciu, ale też jego ex-przyjaciel Eduardo Saverin, który został nieładnie zrobiony na szaro. Kto ma rację i kto oszukał kogo możemy dowiedzieć się mniej więcej z retrospekcji, ale ciekawsze w tym wszystkim są motywy postępowania wszystkich bohaterów. Jeśli nie wiadomo o co chodzi, chodzi o pieniądze – głosi stare przysłowie, ale Fincher próbuje udowodnić, że nie tylko.

Mark Zuckerberg nie zabiega bezpośrednio o bogactwo, to jakby efekt uboczny całego przedsięwzięcia, do którego doprowadza wchodzący w jego łaski i wiedzący jak wypromować portal twórca Napstera Sean Parker. Mark to trudny geniusz, którego moralny kodeks oscyluje na poziomie 10latka (pierwsza scena filmu, kiedy rzuca go dziewczyna pokazuje to idealnie). Trudno powiedzieć czy to wynik zaburzeń (świetnie pasuje tu Asperger), społeczna nieumiejętność, czy po prostu zwykłe braki w elementarnym wychowaniu. Zuckenberg jest ze wszech miar trudny i jego główną winą jest, że pewnych rzeczy po prostu nie rozumie. „Byłem twoim jedynym przyjacielem” – krzyczy do niego przez stół w towarzystwie prawników Eduardo. I nawet wydaje się, że Markowi jest przez moment głupio, ale z drugiej strony postrzega on Saverina jako słabszego przeciwnika, który dał się ograć. I obiektywnie jest w tym trochę prawdy, bo pierwszy CFO bał się zaryzykować i nie był obecny w kluczowych dla portalu momentach. Ale z drugiej strony wyłożył na to niepewne przedsięwzięcie tysiące dolarów, którymi Zuckenberg dysponował jak chciał. Trudno nazwać też porady Seana Parkera podszeptami diabła, skoro jako najbardziej doświadczony w tym towarzystwie gracz wyczuł niespójność relacji przyjaciół, zlikwidował ją i dzięki temu osiągnął sukces. Czy zrobił to dla pieniędzy? Everybody want some.

„The Social Network” jest bardzo subtelny, ale niesamowicie trzymający w napięciu. Podbudowany niepokojącą muzyką Trenta Reznora i Atticusa Rossa, pomysłowo sfilmowany, przez długoletniego współpracownika Finchera, Jeffa Cronenwetha, podobnie jak on mającego doświadczenie w kręceniu teledysków i materiałów koncertowych, wciąga od pierwszych minut. Hipnotyzują odtwórcy ról wszystkich młodych i zdolnych. Stworzony do roli Zuckerberga Jesse Eisenberg, wschodząca od kilku lat gwiazda kinowego neurotyzmu (nie tylko śmieszny do łez „Zombieland”, ale przede wszystkim „The Squid and the Whale” Baumbacha), za pięć minut będący na plakacie Andrew Garfield (błaznował ostatnio u Gilliama, ale to co pokazał w „Boy A” to mistrzostwo świata) w roli Saverina, Justin „zdolniacha” Timberlake jako Parker i Armie Hammer wcielający się w rolę Winklevossa. Którego? Obu. To jeden z największych przekrętów filmu. Nie rzucający się w oczy efekt komputerowy. Wielu dało się oszukać.

„Facebookowi stuknęło 500 milionów użytkowników. Poprzedni rekord należał do heroiny” – żartował w lipcu w swoim programie Jimmy Kimmel. Prawie każdy więc już to ma, każdy już tam jest. Jeśli to czytasz, to bardzo możliwe, że właśnie w ten sposób do nas dotarłeś. „W Bośni nie ma dróg, ale mają facebooka” – mówi w filmie zrezygnowana i zaskoczona prawniczka. Kiedy wychodziłem z kina w galerii handlowej minąłem nastolatkę pochyloną nad laptopem w kawiarni, potem dwie „garsonki” przeglądające zdjęcia z wakacji, wreszcie mężczyznę nudzącego się przy prezentowanym nowym modelu samochodu. Obszedłem ich dookoła, zajrzałem przez ramię, nieładnie zlustrowałem ich sieciowe działania. Wszyscy byli właśnie tam, na tej niebieskiej stronie. Dobrze, że Fincher opowiedział nam jej historię, dobrze, że w tak ciekawy sposób. Zresztą któż inny lepiej przedstawiłby nam te kilka tygodni pisania kodu. Na pewno nie sam twórca. Wpisałem kiedyś tytuł filmu na facebooku i otworzyła mi się fanowska strona, ale z notką od Zuckerberga, że lepiej po informacje o fb zwrócić się bezpośrednio do jej twórców, a nie szukać ich w filmie. Wielki brat widzi więc wszystko, ma nas wszystkich w garści i jest tylko nieprzystosowanym młodzieńcem, którego kiedyś rzuciła dziewczyna. Ale spokojnie, to tylko film…

5 komentarzy:

  1. Dziwne, że nie napisałeś nic wiecej o soundtrack'u, gościu. To, że Trent i jego ziomek pisali muzykę, to każdy lamus może sobie sprawdzić na IMDB. To grzech nie napisać o utworach The White Stripes na dobry początek filmu i THE BEATLES na, jeszcze lepszy (bo obdarzony zajebistymi napisami w stylu "Nikt nie wie ile kasy dostał Eduardo Saverin; Marysia została dentystką i ma się dobrze"), koniec!

    To zasługuje na Oscara.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja wiem czy zasługuje? Kawałki The White Stripes są w co trzecim filmie, a The Beatles gdzie nie użyjesz, to od razu pachnie klasyką i widać drugie dno. Miłe to wszystko, ale raczej składa się na dobre rzemiosło niż kapitalny przełom i odkrycie albo podskórne doznania. To prawda,że wszyscy wspominają o Trencie i jego ziomku, ale ta muzyka naprawdę jest dobra i buduje napięcie. I jest napisana specjalnie do tego filmu. "Ball and biscuit" brzmi oczywiście jak zawsze kapitalnie, a "Baby, You’re A Rich Man" kapitalnie pasuje contentowo do tej sceny, ale to tylko dobrze użyte kawałki w odpowiednim momencie... które też każdy lamus może sobie sprawdzić w necie.

    OdpowiedzUsuń
  3. Oj świrowałem, a WS jeszcze w żadnym filmie nie słyszałem. Może złe filmy oglądam.

    OdpowiedzUsuń
  4. Wiedziałem, że to ty,lamusie. Mówisz slangiem, gościu.Podobnie jak twoja siostra, którą też obstawiałem (nikt oprócz was, fanatyków, w kraju nad Wisłą nie pisze The Beatles dużymi literami - może jeszcze Piotr Metz). A co do The White Stripes, to może przesadziłem, że w co trzecim, ale moge wymienić kilka: "Napoleon Dynamite", "The Science of Sleep", "Wicker Park", "School for Scoundrels" i "Six Shooter". Pomagałem sobie IMDB, narzędziem dla lamusów, ale zaznaczałem tylko te, które faktycznie widziałem.Więc oglądasz chyba złe filmy;) BTW - nie oglądałeś Napoleona?!

    OdpowiedzUsuń
  5. To prawda. Muzyka jest tak rewelacyjna, że trudno się skupić na fabule :)A Ty masz już konto na FB? 3maj się. Kiedy płyniemy uprawiać truskawki w Szwecji? :)

    OdpowiedzUsuń