czwartek, 7 października 2010

Wall Street 2: Imperium kontratakuje.


„Wall Street 2: Pieniądz nie śpi”, podobnie jak w przypadku nowego „Star Treka”, ma w Polsce ograniczoną dystrybucję. W Krakowie można go zobaczyć tylko w dwóch kinach: Multikino i Kino Kijów. Wybrałem się do tego drugiego, gdzie gigantyczna mozaika ścienna, aż pachnie wczesną komuną. Czy to nie absurd, że to właśnie film o ekstremalnym kapitalizmie dostał pierwszeństwo projekcji w tym koszmarku. Już przy kasie dowiedziałem się, że kino w centrum Krakowa nie zainwestowało jeszcze w terminal płatniczy. Po zakupie biletów i tak jeszcze raz odwiedziłem panią w kasie, w celu odebrania żetonu, bez którego nie mogę wejść do WC. Film miał projekcję w Sali Studio. Podobno mała, kameralna salka, jednak wielkość ekranu nie została dopasowana przez projektanta do ilości rzędów. Siedząc w ostatnim rzędzie trzeba było mieć wadę na plus, aby komfortowo oglądać szczegóły filmu. Z nagłośnieniem nie było problemu, jeżeli tylko ktoś chciał oglądać film na leżąco. Dwa głośniki postawione na podłodze, kierowały całą ścieżkę dźwiękową na nogi widzów. Gratulujemy dystrybutorowi doboru partnerów biznesowych.

A teraz do rzeczy. Pierwszy film Olivera Stone o losach nowojorskich maklerów z 1987 roku jest jednym z moich ulubionych. TO przecież jeden z pierwszych obrazów odważnie zadających pytanie, czy dzisiejsza gospodarka idzie w dobrym kierunku. Szalejący turbo kapitalizm w Stanach kojarzył się raczej z dobrobytem. Stone pokazał, że rządzą nim głównie spekulanci i fat-caty. Mimo tego, że był to raczej łagodny obraz w porównaniu do np. wydanego cztery lata później „American Psycho” to i tak wykręcał ręce. Stone wykreował postać kultową – Gordon Gekko. Douglas stworzył niezapomnianą kreację kapitalistycznej tłustej świni, która po zjedzeniu całej zawartości chlewa, chce jeszcze więcej. Od Gekko nie można było oderwać wzroku, budził postrach i grozę. Jego „greed is good” przeszło do historii kina. Fenomenalny. Mi jednak zawsze bardziej odpowiadał duet ojciec-syn (Martin i Charlie Sheen). Tragizm sytuacji Buda Foxa: wielka kasa czy zdrada swojego ojca? Proste patenty, a w tle skomplikowane Wall Street. Do tego wszystkiego, muzyka Davida Byrne. Teraz już wiem, dlaczego ulubionym zespołem Patricka Batemana jest Talking Heads.

Nasz anty-bohater wraca. Co więcej ma do tego dobre warunki. Po finansowym krachu w 2008 roku, Stone na nowo zainteresował się tym tematem. Początek filmu zwiastuje, że może być to solidna kontynuacja. Gordon wychodzi z więzienia odbierając telefon komórkowy-cegłę, ale nikt na niego nie czeka. Jest sam. Czy na nowo uruchomi sieć swoich zauszników, aby zbudować imperium oparte na „zielonych” fundamentach? Za każdym razem, kiedy Gekko pojawia się na ekranie, widz zastanawia się czy szuka kolejnej ofiary (tym razem na celowniku ma swojego przyszłego zięcia Jake’a – Shia LaBeouf), czy może faktycznie przeżył przemianę i najważniejszym aktywem jest dla niego teraz czas, który nieubłagalnie ucieka? Czy Gekko faktycznie chce naprawić relację z jego córką, czy może znowu chodzi mu o pieniądze?

Oprócz niego mamy jeszcze jednego rekina biznesu - Bretton James grany przez Josha Brolina. Dla mnie zupełnie bez wyrazu, gdzieś w cieniu Wielkiego Gordona. Zupełnie nie potrzebna postać, będąca kalką losów Gekko z jedynki. Słabo wypada dziewczyna Jake’a - córka Gordona, lewicująca bloggerka, przeciwieństwo i największy wróg ojca. Stone nie ma szczęścia do postaci kobiecych (Daryl Hannah za rolę w pierwszym filmie dostała złotą malinę). Losy ich wszystkich krzyżują się, aby potem się wyprostować i znowu zaklinować. Każdy tak czy siak zna zakończenie… Zaraz, zaraz założę się, że jednak nikt się go nie spodziewał. Zakończenie kładzie cały film. Tak przelukrowanego gówienka dawno nie widziałem. Mimo, że film próbuje przez cały czas budować atmosferę jedynki, to oprócz piosenek Davida Byrne, epizodycznych starych postaci (cyniczna scena z Charlie Sheenem, cameo Olivera Stone’a czy sprzedawca nieruchomości) i oczywiście kreacji Michaela Douglasa, raczej nie posiada klimatu dzieła z 1987. No i jeszcze ten żałosny finał.

Oliver Stone mógł odbudować swoją reputację po filmach z dekady zerowej. Dostał zajebisty temat na czasie, który nie musiał być kolejnym odgrzewanym kotletem. Znowu mógł utrzeć nosa skrajnym neoliberałom. Niestety znowu poległ, a szkoda. Jako główny lewacki wojak ekranowy stracił gdzieś swój wojujący pazur na rzecz hollywoodzkich historii („WTC” czy „Aleksander”). Nie jest już wyrzutem sumienia Ameryki, a raczej śmiesznym Panem od wywiadów z Fidelem Castro. Mimo wszystko, szacunek za stworzenie GG – Dartha Vadera kapitalizmu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz