wtorek, 16 listopada 2010

Coldair: "Persephone": Towarzysz do spraw chłodu


Kiedy usłyszałem o Coldair, pomyślałem o nieczystym zagraniu ze zbyt podobną nazwą. Nasza w sumie tak naprawdę nic nie znaczy (przypomnijcie mi, to kiedyś opowiem śmieszną historię o tym jak powstała), ale zmiana tylko jednej litery to rzecz zupełnie podejrzana. Postanowiłem udawać, że Coldair nie istnieje. Nie zamierzałem go szukać. Ale znalazłem i tak.

Zupełnie mimochodem i całkiem przypadkiem natknąłem się bowiem na zespół Kyst (ale fajna nazwa, pomyślałem). Wiedziałem, że istnieje wokół nich szum, choć przepiłem moment jak na OFFie zostali pupilami Vincenta Moona. Ale potem tak się złożyło, że oglądałem ich na koncercie w warszawskim Powiększeniu. Wtedy już wiedziałem, że Coldair to Tobiasz Biliński solo. A jak jeszcze ten ostatni podrzucił mi całą „Persefonkę”, to utwierdziłem się tylko w przekonaniu, że nasze dwie nazwy z zimnym członem muszą się choć raz połączyć.

Płyta Bilińskiego jest w dużej mierze szkicem. Nie przeszkadza to zbytnio, bo przy tego typu muzyce – akustycznej, pełnej przestrzeni i zarazem bardzo intymnej nieskończone myśli i utwory utkane na wątłych podstawach sprawdzają się bardzo dobrze. Dają ponadto wrażenie, że z tego może być coś więcej, że teraz to tylko przymiarka do właściwego uderzenia. Próba przed momentem, kiedy Coldair pozamiata nie tylko polskie podwórko.

„Persephone” nie jest idealna, tak naprawdę co chwilę wychodzą z niej niedoskonałości. Widać szwy tego wszystkiego, nie można udawać, że nie ma tu fałszów czy rytmicznych pomyłek. Ale to akurat zupełnie nie jest problemem, paradoksalnie to plus tej produkcji. Tobiasz Biliński, to artysta bardzo młody, człowiek mający na siebie niesamowity pomysł, taki, że aż się chce schować głowę w piasek i już nigdy nie wychodzić z zazdrości.

Półgodzinna płyta zaskakuje od razu, już pierwsze „All That Once” powoli się rozgrzewa, a kiedy pojawia się uczucie przeładowania formą i wrażenie „w tym ściankowym pociągu już kiedyś siedzieliśmy”, Biliński zupełnie odwraca kota ogonem i ostatnią niespełna minutą łamie konwencję, odciążając przy tym cały utwór. Świetna jest delikatna tytułowa „Persephone”, okraszona dęciakami i zamknięta krótkim gitarowym motywem. W ogóle wszystko tu jest na chwilę, jeżeli coś się zaczyna, to wiadomo, że zaraz się skończy, bo Tobiasz brnie dalej, bo w głowie zaświtał mu już nowy pomysł.


Najbardziej piosenkowe na płycie są przede wszystkim „Apple” (mój osobisty faworyt) i chyba najbardziej dopracowane i najkrótsze zarazem „We Could See”. To właśnie tego typu utwory ciągną ten eksperymentalny zimny powiew do przodu. Warto wspomnieć też o „Ghosts”, ze świetnym gitarowym motywem, który pojawia się w okolicach drugiej minuty i przechodzi w wyrywkową wokalizę Tobiasza, z gatunku tych, które już w polskiej muzyce z północy słyszeliśmy, ale bardzo dawno i nikt nie przypuszczał, że to może dalej brzmieć tak świeżo. Bardzo nowocześnie na tle tego wszystkiego brzmi „Blue Lights”, młode zespoły z Wysp często tak właśnie wyrażają swoje akustyczne ciągoty. Przytyk? Absolutnie nie. Raczej znak muzyki bez granic.


Wielogłosowe i harfizowane „Castle/Shack”, a potem dojrzałe i pełne prowizorycznie ukrytych emocji „You’re Not Yourself” zamykają „Persephone”. 32 minuty splecione z mgiełek aż proszą się o więcej. I to więcej nadejdzie, szybciej niż ktokolwiek się spodziewa. Tobiasz Biliński dopiero się rozkręca, rozciąga i sprawdza na co go stać. Trzeba przede wszystkim docenić jego odwagę i potencjał, nie patrzeć na niedociągnięcia, które są tu sprawą marginalną. W „Apple” śpiewa „For every time I’m born I clap my hands and I rise them high, I rise them high to get born again”. Wydaje się więc, że czeka nas jeszcze wiele narodzin. A i owym klaśnięciom nie będzie końca.


http://www.myspace.com/coldairmusic

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz