sobota, 23 stycznia 2010

Simian Mobile Disco "Temporary Pleasure": Czasoumilacz


Zawsze idziemy z duchem czasu. A że czasy są, jakie są, postanowiłem wyciągnąć mą chudą i wyrozumiałą rękę w kierunku nowej (sprzed 6 miesięcy) produkcji naszych wyspiarskich przyjaciół z Simian Mobile Disco, a konkretnie po płytę „Temporary Pleasure”. Jako, że jest to rzecz dość specyficzna, byłoby dość smutno ją pominąć. Zatem ku radości i ku rzeczy.

„Wreszcie jakiś powiew świeżości” – krzyknąłem swym umysłem, po tym jak dwaj panowie z Mobile Disco przestali wydawać kolejne płyty z live actami, tudzież remixami kawałków z jakże „posłysznej” debiutanckiej „Attack Decay Sustain Release”. Mój optymizm zmąciły nieco komentarze z tych i tamtych portali, gdzie królowały teksty typu „to nie jest ten sam Simian”, „co się z nimi stało” i ogólnie, że „this sucks, lol”. Lubię jednak wychodzić losowi naprzeciw, tym bardziej mając w opozycji tak zacne i silne argumenty, więc, z nieco mniejszym optymizmem, ale za to większym zapałem („Oni muszą się mylić!”), przystąpiłem do odsłuchu.

Mój pierwszy kontakt z albumem to singiel „Audacity of Huge”, który w połączeniu z teledyskiem daje idealną mieszankę. Krótki, acz intensywny kawałek od razu wciągnął mnie tak, że nawet na sylwestrze zasłużył na swoje 5 minut. Swoją drogą estetyka i kolorystyka klipu zasługuje na jakąś nagrodę, nie wiem jaką, ale jakąś bym jej przyznał. Plastyczność i sugestywność obrazu idealnie zbiega się z muzyką, i co chyba ważniejsze, z przekazem – a więc pogardy dla przepychu i przelukrowanych pączków. Ok, popieramy. I idziemy dalej.

Od razu trzeba zaznaczyć, że na płycie jest dość tłoczno. Magiczny i zwiększający hype na utwór skrót „feat.” w tytule kawałków pojawia się z wysoką częstotliwością. Jednak większego splendoru dodaje mu fakt, iż stoją za nim nie byle jakie nazwiska: Gruff Rhys (SFA), Beth Ditto (Gossip) czy Alexis Taylor z Hot Chip. Widocznie panowie James i Jas musieli wydrukować trochę laurek z zaproszeniami i wypić niejedną banię, żeby nakłonić do współpracy takie persony. Ale za to należy się plusik. I tutaj nadchodzi moment, w którym podnosi się kurtyna i dochodzimy do tego, jaka ta płyta jest naprawdę – przede wszystkim mega eklektyczna. I wychodzi jej to jak najbardziej na dobre. Jest kawałek „Cream Dream”, który możesz sobie puścić zaraz po tym jak zdołałeś wyłączyć wkurwiający budzik; jest też „10000 Horses Can’t Be Wrong”, którą możesz sobie zaaplikować jako dodatek do LSD na dyskotece, no i jest frywolne choć lirycznie „Cruel Intentions”, które nawet jako białe tango na weselu dałoby radę. Oczywiście ta różnorodność wynika ze złożoności i mnogości gości, którzy brali udział w projekcie. Co warte podkreślenia, w każdym z kawałków da się wyczuć wkład konkretnej osoby, ich wpływ jest aż nadto wyraźny i rzekłbym „uszalnie” namacalny – jak słyszę Cream Dream i głos Gruffa to od razu czuję jego walijską rękę, a kawałek Bad Blood jest tak Hot Chipowy, że spokojnie wkleiłbym go na płytę „Made in the Dark”, bez zbytniego uszczerbku dla wyżej wymienionych. Taki GusGus powinien porównać tę płytę do swojego niedawnego „24/7”. Już wyobrażam sobie jak trójka panów z GusGus siedzi przy wódce i dochodzi do nieuchronnej konstatacji: „kurwa, ale wydaliśmy monotonne gówno”. Dokładnie, takie gówno, na które nawet szkoda recenzji. Jak widać, nie wystarczy ładnie się obciąć żeby wydać album. No ale GusGus to temat na inną pogadankę. W każdym razie produkcji od Simiana mogliby się spokojnie nauczyć.

W tym miejscu teoretycznie powinno pojawić się zdanie typu „oczywiście nie ma róży bez kolców” i coś w tym stylu chciałem również zaaplikować przeglądając tracklistę i szukając słabych punktów albumu. Jasne, na siłę można napisać, że kawałek „Turn Up the Dial” nieco odbiega od reszty, ale pisząc to zdanie znów zaczynam mieć second thoughts co do tego czy tak jest, i że niby dlaczego. Dochodzę do wniosku, że, niestety z obiektywnego punktu widzenia nabrałem nieco sentymentu do tej płyty. Co chyba mimo wszystko dobrze o niej świadczy. Oczywiście nie jest to płyta wybitna, typowa 7/10. Jednak jej tytuł mówi wszystko – wciągnie was na chwilę, ale za to pochłonie w 100%. Potem się znudzi, gdzieś uleci, jak to z chwilowymi przyjemnościami bywa. A kiedyś znów wróci i ze swej roli wywiąże się bez zarzutu. Zresztą sprawdźcie sami.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz