czwartek, 21 stycznia 2010

“Paranormal Activity” – Blair Witch Franchising


Postawmy sprawę jasno – nikogo już nie kręci idea horroru stylizowanego
na para-dokument lub film amatorski. Było minęło. „Blair Witch Project” pod koniec lat dziewięćdziesiątych przetarł drogę dla takich produkcji, ale problem z „Blair Witch” polega na tym, że, niczym Ulysses Joyce’a, stał się on od razu najlepszym i niemal jedynym przedstawicielem swojego gatunku (mówimy tu oczywiście o tym gatunku, który dociera do masowego odbiorcy). Ok, zlinczujcie mnie, był jeszcze „REC”, ale według mnie daleko mu do doskonałości oraz „Cloverfield”, który kasuje dwa poprzednie obrazy budżetem, a my, jeżeli jeszcze tego nie zauważyliście, mówimy to pewnej odnodze „hand-held camera horror”, mianowicie o odnodze wyjątkowo niskobudżetowej.

Tak więc „Paranormal activity”. Hm. Cóż można o PA nim powiedzieć… Ano wabi nas bardzo sprytnie. Na wstępie poznajemy dwójkę młodych ludzi, Katie i Micah, a także dowiadujemy się o ich problemach w nowym domu. Niby banał, ale naprawdę przyjemnie się nam nich patrzy, i choć widać braki w umiejętności posługiwania się kamerą (daj Bóg, zamierzone) pokrywane dość dziwnymi ujęciami, to, hej, mamy tu do czynienia z amatorami, prawda? Zawieśmy na chwilę niewiarę, bo z początku wszystko układa się bardzo ładnie. Dziwne stuki i odgłosy, które pojawiają się w nocy, a których zastosowanie w dobie wszechobecnego gore powinny trącić myszką, naprawdę straszą, i nie można PA odmówić zgrabnego budowania napięcia. Reżyser postawił na straszenie nas tym, czego nie widać, i wychodzi mu to wzorowo;, człowiek w kinowym fotelu ogryza paznokcie i piszczy: „Zamknijcie te cholerne drzwi, zaraz coś przez nie wlezie! Nie wytrzymam! Nie wytrzymam!”

Mamy też oczywiście minusy scenariusza. Zamknięcie całej akcji w czterech ścianach zamiast wywoływać duszą atmosferę wzbudza irytację. Profile psychologiczne obu postaci momentami sypią się niemiłosiernie – vide, Katie, która wie, że coś ją ściga ale bredzi niezmiennie, że będzie lepiej; jakieś płonące tabliczki do rozmowy z duchami; twardziel Micah drażni wciąż i wciąż powtarzając, że sam poradzi sobie z demonem i pokrzykuje na niego jak (WTF?) kumpel z boiska. Czasami nie trzyma się to wszystko kupy, ale z drugiej strony doskonałe sceny, jak chociażby ta, gdy w nocy słychać dudniące kroki na pustych schodach (wierzcie mi, naprawdę przerażająca), wynagradzają wiele potknięć reżysera.

Niestety w pewnym momencie w PA coś pęka. Napięcie siada po około godzinie za sprawą jednego bzdurnego rekwizytu. Ekipa filmowa dokonuje czegoś absurdalnego: drążąc glebę undergroundu coraz głębiej i głębiej w poszukiwaniu złotego samorodka sukcesu, nagle , orientuje się, że zawędrowała za daleko i czym prędzej postanawia się wydostać na powierzchnię - w związku z czym końcówka filmu przypomina uderzenie w pysk àa la popłuczyny po „Świcie Żywych Trupów”. Aż łza się w oku kręci na samą myśl jak bardzo można było spieprzyć tak wiele obiecujące dzieło.

W ramach nawiedzeń odsyłam do „Entity” z 1981 roku. Ten film wytrzymał niemal trzydzieści lat i nadal przeraża. Porównując z nim PA obawiam się, że o tym drugim niedługo zapomnimy. Choć obejrzeć warto. Na tle takiego powiedzmy „Unborn”, PA pozostaje klasą samą w sobie.

Z drugiej strony rozważania nad kondycją współczesnego horroru to już temat na inną pogadankę…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz