niedziela, 17 stycznia 2010

"Avatar", czyli złote góry z tektury.


Na początek anegdota:
Cztery czy pięć lat temu byłem świadkiem pewnej rozmowy* na pewnym planie filmowym. Rozmawiali James Cameron i Eric Murphy, bardziej znany jako agent hollywoodzkiego gwiazdora Vincenta Chase’a.

Murphy: Jim, te efekty na bluescreenie są niesamowite! Kiedyś wcale nie będziecie potrzebowali aktorów!
Cameron: To prawda, za pięć lat.
Murphy: ?
Cameron: Żartuję!

Ta rozmowa naprawdę miała miejsce i w pewien sposób przepowiedzenie przez reżysera przyszłości może wywołać gęsią skórkę. Ale nie powinno - James Cameron avatarową historię wymyślił w środku lat 90tych i przez ponad dekadę konsekwentnie dążył do jej zrealizowania, będąc świadom własnych ograniczeń finansowych, a przede wszystkim technologicznych. Choć po sukcesie „Titanica” świat kupiłby od niego wszystko, on wiedział, że to nie czas. Ktoś może się żachnąć: „jak to? przecież w „Avatarze” występują ludzie, Cameron nie miał racji!”. Nie bądźmy jednak dziećmi – to wykalkulowany chwyt. Równie dobrze mogłoby ich nie być, albo wygenerowano by ich komputerowo, a wy nie zauważylibyście różnicy.

„Avatar” to film, który ciężko do czegokolwiek porównać, trzeba to Żelaznemu Jimowi oddać (taką ma w Fabryce Snów ksywę, i nie chodzi o dobre zdrowie). To nowatorskie kino, które coś rozpoczyna. Nie wiem czy kolejną epokę, bo klasyczne oglądanie filmów na dużym ekranie raczej nie zaniknie. Tylko jeśli takowe można porównać do oglądania na niebie ładnych fajerwerków, to już seans z Cameronem jest jazdą na największym rollercoasterze. Sprawdzanie „o co cały szum z tymi niebieskimi kotkami” na komputerze czy w zwykłym kinie właściwie mija się z celem. Ma być HD i 3D, cyfra i okulary. A wtedy dopiero poczujecie jak to jest robić unik przed granatem dymnym.

A teraz czas zdjąć okulary i przekrzywić trochę głowę w bok. Oprócz niesamowitych, zapierających dech w piersiach fenomenalnych i nowatorskich efektów i fantastycznego nowego świata, który został stworzony od podstaw, film nie niesie za sobą kompletnie nic. To pusta bajeczka, oparta na ogranych motywach. Nie wiem czy słyszeliście porównania do „Pocahontas”, ale coś w tym jest. Ale jak na fabułę można jeszcze przymknąć oko (choć sprawdźcie to), to już dialogi są naprawdę słabe. Czy ja wymagam zbyt wiele? Film za 300 milionów dolców mógłby mieć dobry scenariusz. Wytwórnia powinna powiedzieć Cameronowi jasno: „ok Jim, ten script jest naprawdę wporzo, tylko ty będziesz widniał w creditsach, ale zapłacimy 100 tysięcy Paulowi Hagginsowi, żeby dodał tu trochę prawdziwego życia, 100 Charliemu Kaufmanowi - każdy film potrzebuje szczypty inteligentnego absurdu, a ekipa z Saturday Night Live da nam kilka dobrych żartów”. Tych ostatnich w filmie praktycznie nie ma, sytuacyjny dowcip jest na poziomie telenoweli.


Kolejną rzeczą, za której Cameronowi należy się solidny opieprz są bohaterowie. Nudni, przewidywalni, papierowi, komiksowi, nierzeczywiści. Kalki kalek. Zły pułkownik Quaritch jest jak jeden z przeciwników Batmana, a grany przez Joela Moore’a Norm Spellman to już zupełna porażka. Jego teksty wypowiadane pełnym udawanego zdziwienia przemądrzałym głosem ważniaka ("Czym jest Eywa?! Jedynym bóstwem Na’vi. Ich boginią, stwórczynią wszystkich żyjących rzeczy. Wszystkiego co znają! Wiedziałbyś, gdybyś przeszedł odpowiednie szkolenie!”), są jak z „Pana Samochodzika” albo „Scooby Doo”. A poza tym standard: twardziel o miękkim sercu (nowa ikona kina akcji Sam Worthington znowu w tej samej roli), nieczuły biurokrata cipa (nie wiem dlaczego Ribisi ostatnio łapie takie ogony), seksowna pilot śmigłowca (tu akurat Michelle Rodriguez wycisnęła z tej roli wszystko – respekt) i pyskata pani naukowiec (Sigourney Weaver wiedziała co robi – w krótkich szortach i przebraniu Avatara wygląda tak dobrze jak 20 parę lat temu, kiedy to razem z Cameronem kręciła drugą część „Obcego”). Po stronie „niebieskich” podobnie: księżniczka, jej rodzice u władzy, najlepszy łowca – absztyfikant i banda prostych dzikusów, żyjących w zgodzie z matką naturą. Główna amantka filmu, córka wodza, Neytiri („grana” przez Zoe Saldane), czyli owa „niebieska Pocahontas” kojarzyła mi się przez cały czas z postacią z jakiejś latynoskiej telenoweli, która lamenty do Matki Bożej z Guadalupe przerywa co jakiś siarczystymi obelgami wypowiadanymi po hiszpańsku (tu w języku Na’vi). W okularach czy bez – szału nie ma.

„Avatar” jest na ustach wszystkich i wszyscy chcą go zobaczyć. To zrozumiałe. Robi wrażenie. W Stanach powstała już nawet nowa jednostka chorobowa, post-Avatar depression, czy coś takiego, a Internet pełny jest wyznań: „Zbudziłem się rano i nie chciało mi się nic, nie chciałem wychodzić do szarego świata, pracować, żyć. Chciałem znów być na Pandorze – była taka piękna i kolorowa”. W pewnym więc sensie film spełnił swoją rolę, pokazał coś nowego. Trudno mi zniechęcać kogokolwiek do obejrzenia, wprost przeciwnie, idźcie, bo to jakaś tam atrakcja. Ale nie można tego filmu chwalić pod niebiosa, przybijając sobie piątki i dając mu dziesiątki, bo kompletnie nie zasłużył. Tym bardziej dlatego, że Cameron pod przykrywką widowiska zmieniającego oblicze kina mógł zamiast banału przemycić dosłownie wszystko, także coś inteligentnego. Niestety, po seansie nie zostaje nic. Słyszę tylko w głowie odgłos kasy liczącej pieniądze. Chi-ching. Chi-ching. A Żelazny Jim gdzieś tam po drugiej stronie oceanu z ironicznym uśmiechem zaciera ręce.

*Owa rozmowa, to fragment odcinka serialu „Entourage” z gościnnym występem Jamesa Camerona (zagrał samego siebie), który wyemitowany został 7 sierpnia 2005 roku na antenie HBO.

11 komentarzy:

  1. Dobra recenzja, nie jestem zaskoczony bo czegos takiego właśnie się spodziewałem :)

    OdpowiedzUsuń
  2. jaki przypadek!!! Wlasnie skonczylam go ogladac pare godzin temu. Niezla rozrywka. Film przypominal mi jednak "gwiezdne wojny".

    OdpowiedzUsuń
  3. Mimo całej "miałkości" fabuły, są pewne rozwiązania, które zaskakują - żeby zbytnio nie spojlerować - przez kilka dobrych minut czeka się na charakterystyczne gwałtowne wciągnięcie powietrza i zwężenie źrenic, które nigdy nie następuje. A przecież w każdej innej holiłudzkiej superprodukcji na pewno miałoby miejsce. Za to rozwiązanie należy się taki mały plusik.

    OdpowiedzUsuń
  4. recenzja słaba. modnie ponarzekać, jak zwykle. i tyle. wysiłek w obejrzenie filmu i krytykę minimalny.

    OdpowiedzUsuń
  5. minimalny wysiłek, to jest napisać że, a nie napisać dlaczego. I właśnie to pan tu robisz, szanowny anonimowy malkontencie.

    OdpowiedzUsuń
  6. Ten film jest tak prosty, że jakikolwiek wysiłek w jego obejrzenie musiały by włożyć osoby, których IQ oscyluje miedzy 60-80. Film miał pokazać "nowa technike" ogladania filmow i poza efektami (ktorych część juz widzialem choćby na U2 3D czy całej gamie animacji Pixara) nie pokazał niestety nic. Jim sie postarzał, duzo nie wymyslił(http://www.curio.pl/show/599917) a tyle czasu ile miał na modyfikacje tego oklepanego scenariusza, świadczy tylko o tym, jakim sie leniem zrobił. To niewiarygodne, że jeszcze można takie filmy kręcić.

    OdpowiedzUsuń
  7. no racja racja,dużo racji. chociaż nie zabieraj Jimowi tego, że wydał trochę kasy na efekty i kilka z nich cieszyło oko. chyba, że obejrzałeś na laptopie w szpitalu z przewierconymi kostkami;)

    OdpowiedzUsuń
  8. Jak bym mógł przesunąć czas to z chęcią cofnął bym się do tego dnia gdzie byłem w kinie, kostka byłaby cała a film jeszcze raz bym obejrzał chociażby własnie dla tych niektórych efektów :)

    OdpowiedzUsuń
  9. PS: Offtopując, da rade przywrócić widżet "Gravatar'a" przy liście wyboru profili komentarza? Pamiętam że kiedyś był.

    OdpowiedzUsuń
  10. pogrzebię. w sumie kompletnie nie mam pojęcia co się z nim stało. bo jeśli się zepsuło, to samo się.

    OdpowiedzUsuń
  11. Szkoda, że Michael Jackson nie mógł oglądnąć Avatara.

    OdpowiedzUsuń