niedziela, 1 lutego 2009

Tkanka muzyczna

Air "Moon Safari" - Francuski electro-duet na swojej najlepszej płycie dużo mieszał: lo-fi z jazzem, taneczny ambient z akustyką… Wypełnili ją dobrymi numerami niczym Britney swoją jedynkę.




Alanis Morrisette "Jagged Little Pill" - Jeden z klasyków lat 90-tych, który pobudza moją kobiecą część duszy. Feministyczny manifest 20-letniej Kanadyjki. I pomyśleć, że gdyby nie Madonna…


Antony and the Johnsons "I'm a Bird Now" - Idąc za klasykiem: "Jak anioła głos...".




Arcade Fire "Funeral" - Debiut Kanadyjczyków zaskoczył mnie trochę znudzonego całym tym the 's revivalem. Coś tak mrocznego i szczerego, a zarazem tak radosnego i granego z pasją. Podniosłość tego albumu nie zalatuje tanim banałem, nie czuć tu absolutnie ciągot jutowo-stadionowych. Są prawdziwe emocje, których im nie wstyd. Zresztą nagrajcie tak dobrą muzycznie płytę to też wam nie będzie niczego wstyd. Boję się o nich trochę. Są za dobrzy.


At the drive-in "Relationship of Command" - Kiedyś drogie dzieci emo nie było obciachem. Ostatnia i najlepsza płyta supergrupy spod meksykańskiej granicy. Chylę czoła przed tym co teraz robią wszyscy członkowie, ale to już nie to samo co rozwrzeszczane pieśni o kanibalach.



Beastie Boys "Hello Nasty" - Pierwsza płyta Beastie Boys na którą czekałem i chyba ta, którą najbardziej zdarłem. Esencja stylu, wypełniona dobrymi numerami, różnorodna i świetnie wyprodukowana. No i Mix Master Mike po raz pierwszy. Bez niego to nie byłoby to samo.



The Beatles "Revolver" - Chyba wypada wybrać jakąś płytkę The Beatles, a ta ma takie fajne piosenki. I recenzenci ją tak chwalą.




Belle and Sebastian "Dear Catastrophe Waitress" - Lubię wszystko co zrobił Stuart Murdoch z zespołem, ale DCW, które było chyba pierwszym krokiem w stronę piosenki-singla: energicznej, wesołej i dostępnej, cenię najbardziej. A poza tym to co zawsze: genialny szkocki retro-pop.



Black Sabbath „Paranoid” – Będąc różowym rycerzem z niebieskim mieczem pędziłem po lesie aby spotkać mojego Pana, którego imienia nie można wymawiać. Na piersi wyryłem sobie żyletkami jego imię zaczynając od wycięcia wielkiego O.



Bloc Party „Silent Alarm” – Kiedy usłyszałem otwierający kawałek tej płyty „Like Eating Glass” przeszył mnie ten sam dreszcz co przy kawałku „Plastic Passion” z drugiej strony singla „Boys Don’t Cry” zespołu The Cure. Tak, Kele Okereke posiadasamą manierę jak Robert Smith i jak on potrafi zapłakać głosem.



Blur "Parklife" - Nie brałem nigdy czynnego udziału w walkach Oasis/Blur, ale kiedy pomyślę, że w tym samym roku wyszło „What’s the story (Morning Glory)?i „Parklife” to zastanawiam się co sobie bracia Gallagher myśleli?



The Cat Empire "The Cat Empire" - Ciekawostka sprzed paru lat z Australii, która kręci się często i w ogóle nie straciła na swojej mocy. Mieszanka wszystkiego ze wszystkim. Na imprezę i do samochodu.



The Cinematic Orchestra "Man With a Movie Camera" - Bez dwóch zdań moja ulubiona płyta do zasypiania, co absolutnie nie jest żadną jej wadą – zasypiam dopiero na końcu. Jedna z lepszych rzeczy, która wyszła spod skrzydeł Ninja Tune. Namacalny dowód, że wszystko co smooth nadaje się tylko i wyłącznie do śmieci.



Clan of Xymox „Clan of Xymox” – Był okres w 4.A.D kiedy promowano cold wave’owe załogi. Kapele charakteryzowały się mosiężnymi pochodami basowymi i użyciem automatu perkusyjnego. Gdzie się podziały tamte prywatki?



Cool Kids Of Death „Cool Kids of Death” – Z perspektywy czasu można spokojnie stwierdzić, że ten album to ciągle palący się koktajl mołotowa. Wielu zastanawiało się czy cała otoczka wokół tego albumu to ściema? Ściemą jest to co powstało po Cool Kidsach i próbowało ich naśladować.



The Cooper Temple Clause "See This Through And Leave" - Cieszyłem się, kiedy rozpadli się po 3 płycie, bo wiedziałem, że już nigdy nie wrócą do debiutanckiej formy. See This... jest płytą bardzo niedocenioną - brutalną i szorstką, a zarazem melodyjną i różnorodną stylistycznie. Alternatywne mocne gitarowe granie miesza się z elektroniką, ociera o britpop i przez progresję robi wycieczki w kierunku jazzu.

The Cranberries „Burry The Hachet” – W nieistniejącym już miesięczniku „XL” w recenzji tego albumu ktoś napisał: „Gdyby ten album nagrało The Cure, byłby to ich najgorszy album”. To najlepsza rekomendacja tej płyty.



The Cure „Pornography” – Zabrałbym ten album na bezludną wyspę. Pewnie po tygodniu bym się powiesił.




Depeche Mode „Songs of Faith And Devotion” – To niesamowite jak grupa grzeszników, która w tamtym okresie prowadziła hiper-hedonistyczny tryb życia mogła nagrać tak mistyczny album.



DJ Shadow "Endtroducing…" - Dwa lata w piwnicy sklepu muzycznego. Niewielu wcześniej i niewielu później potrafiło ułożyć taką klimatyczną, wysmakowaną i idealnie dopasowaną układankę, mimo, że każdy kawałek był od innego kompletu. Pierwsza tak zrobiona płyta w historii, która pokazała, że sampling to nie bezduszne klejenie, ale sztuka przez duże S.


The Doors „The Doors” – Ja wiem że narkotyki to syf, ale gdyby nie one, nie powstałby ten klucz do drzwi percepcji.




Duran Duran „Duran Duran” – W wielu podsumowaniach dotyczących najlepszych płyt stawia się na piedestale „Rio”. Jednak to debiut rozpoczął falę naśladowców w postaci funkujących noworomantyków.



Goldie Lookin Chain "The Greatest Hits" - wyśmiewają wszystko: gangsta rap, kulturę bling bling, brytyjski grime i chav. Głupie to to totalnie, ale śmieszne i wpadające w ucho.




Guns n’ Roses „Appettite for Destruction” – Można psioczyć, że wiocha, ale takiego dynamitu nie da się zlekceważyć. Niech ktoś przesłucha jakiekolwiek albumu L.A Guns lub Motley Crue i porówna je do debiutu Gunsów. Pudel metal? Nie sądze.


I am Kloot "Gods and Monsters" - Zespół brzydkich, niemłodych i niemedialnych na swojej trzeciej płycie po raz kolejny nie robi niczego przełomowego. Ale tak ładnie łączą te teksty z prostą gitaro muzyką, że znów działa.



I Ching – Projekt Zbigniewa Hołdysa i jego przyjaciół znanych ze świata polskiej muzyki rockowej lat 80. Zbiór życiowych prawideł i genialnej muzyki.




Iggy Pop „Idiot” – Mroczny, duszny Iggy. Brak już tej energii co z czasów The Stooges. Za to odkrywamy z nim zadymione nocne kluby w których można spotkać nawet Bowiego.




Interpol „Turn On the Bright Lights” – Czy da się recenzować ten album bez napomknięcia o Joy Division.? Chyba nie, ale w tym przypadku jest to jego atutem. No bo czy ktoś kiedykolwiek zbliżył się do geniuszu dywizji z Manchesteru?



JJ72 "JJ72" - To nie jest i nigdy nie była jakaś rewelacja, ale solidny album trójki młodych Irlandczyków. Ciągle słuchałem kawałków: „Snow, „Oxygen” czy „Algeria” i nie wiedzieć czemu ciągle do nich wracam. Może to moja słabość do gitarzystów z falsetem i seksownych basistek.


Jimi Hendrix Experience „Are You Experienced?” – Przy tej okazji chciałem zrobić ukłon do sekcji rytmicznej Jimiego. Dorównywali mistrzowi w swoim rzemiośle.




Joanna Newsom "Ys" - Przepiękny głos Joanny - trochę Bjork, trochę siostry Cassidy i trochę wokalistki Under Byen, której imienia nigdy nie pamiętam - przyciągnąłby mnie nawet gdyby grała na akustyku przy stacji metra. Ale dopiero z akompaniamentem harfy i ubrany w barokowe dworskie kompozycje tworzy niesamowity klimat.



The John Butler Trio "Sunrise Over Sea" - Styl grania Johna Butlera jest nie do podrobienia. Korzenna mieszanka prosto ze słonecznej Australii.




John Lennon „Plastic Ono Band” – Teksty z tej płyty powinny być przerabiane w szkole na polskim, aby każdy z nas odnalazł się w dzisiejszym turbokapitalizmie.




Joy Division „Unknown Pleasures” – To muzyka z innego wymiaru. Czwórka z Manchesteru tworzy metamuzykę, której nie da się opisać. Jedynie odczuwać.




Kaliber 44 “Księga tajemnicza prolog” – Jedna z pierwszych płyt rapowych w Polsce, a już wprowadzająca gatunkowy zamęt. Psychodelicznie totalnie wykręcone flow ziomków z Katowic wypełniły nasze mózgi.



King Crimson „In the Court of the Crimson King” – Nawet dzisiaj opener tego albumu ryję czaszkę. “20th Century Schizoid Man” to kawałek, który usłyszymy w czasie sądu ostatecznego. Kolejnym kandydatem mógłoby być “Epitaphium”, ale w wersji pesymistycznej.



The Knife „Deep Cuts” – zredefiniowanie muzyki elektronicznej. Proszę spojrzeć na „Pass This On” lub na „Heartbeats”. Takiego natężenia niebiańskich bitów muzyka popularna nie słyszała.




Kury „Polovirus” – Nasz polski Frank Zappa w swoim opus magnum. Płyta absurdalnie śmieszna i jednocześnie tak genialna. Nie zapomnijmy o ideałach Kur.



Lady Pank „Lady Pank” – mamy też swoich nowofalowców. Płyta na odległość pachnie The Police, ale to nic, polskie teksty nadają jej swojskości. Zagrywki Borysewicza prostu z Pewexu.



Led Zeppelin "Led Zeppelin" - Kiedy byłem mały włączałem ten album na starym radiomagnetofonie, siadałem naprzeciwko bez ruchu i słuchałem, słuchałem, słuchałem. Ojciec cały czas powtarzmi: jak można słuchać muzyki i kompletnie nic nie robić?! No więc: można. W przypadku pierwszego albumu Zeppów – trzeba. Ta muzyka nie uznaje kompromisów.

The Libertines "Up The Bracket: Są płyty tak szorstkie i niedoskonałe, że wychodzi im to na dobre. Debiut zespołu porównywanego całkiem słusznie do The Clash jest pełen nośnych refrenów i zaskakująco spójny. Jak gruda dobrego koksu.

Marillion „Fugazi” – Zespół traktowany z dużym dystansem, ale jeżeli ktoś obojętnie przeszedł obok tekstów Fisha, musi być nieczułym cynikiem.




The Mars Volta „De-Loused In the Comatorium” – zupełnie nie rozumiem zarzutów dotyczących tej płyty. Że przekombinowana, że wtórna. Helloł? Czy ktoś słyszał o czymś takim jak melodia. Wszystkie kawałki posiadają niesamowicie ciekawe melodie.


Metallica „…and Justice For All” – ostatnia płyta zespołu Metallica. Zarówno tekstowo jak i dźwiękowo najcięższa. Niedoceniona esencja thrashu.



Miles Davis "A Kind of Blue" Pewnie ktoś powie, że to jazzowy Big Mac. Cóż, mimo, że od lat się staram, to chyba na zawsze pozostanę jazzowym laikiem. A smutek Miles’a, może i prosty, ale koi.



Modest Mouse "Good News For People Who Love Bad News" - “Denerwują mnie te nowe brytyjskie zespoły. Modest Mouse jest 10 razy lepszy” – powiedział mi kiedyś sympatyczny basista sympatycznego polskiego zespołu, kiedy razem czekaliśmy na nowe brytyjskie odkrycie i musiałem przyznać mu rację.

Mogwai "Happy songs for happy people" - Zupełnie niewesoła płyta postrockowców, którzy lubią sobie podkręcić wzmacniacze, dla nie do końca wesołych ludzi, którzy czekają, aż ktoś uderzy ich w twarz. Można powiedzieć, że pośrednio Szkoci właśnie to robią.

The Mothers of Invation „Freak Out!” – Maestro muzyki popularnej, a także klasycznej w oparach absurdu tworzy dzieło. Zappa nagrał ponad 50 płyt, ale to właśnie ten kolaż gatunkowy to kolebka jego twórczości.


múm „Loksins Erum Við Engin” - Może lubienie islandzkiej wersji „Finally We Are No One” jest trochę pretensjonalne, ale jakoś perwersyjne głosy bliźniaczek Valtýsdóttir pasują mi tu lepiej w oryginale. Bajkowo, dziecięco, niepokojąco. Dobry kawałek północnego plumkania.

Muse "Origin of Symmetry" - Choć sentymentalnie związany jestem mocno z jedynką, to bez dwóch zdań “Origin of Symmetry” jest najlepszą płytą Muse, bo potem bywało różnie i czasem też niespójnie. Ale wtedy widzieliśmy w nich nowe Radiohead.

The Music "The Music" - Mówiło się, że tak brzmieliby Zeppelini, gdyby zaczynali teraz. Czterech młodziaków z niezłym pomysłem na gitary. Może nie sprawdzili się długofalowo, ale debiut pełen tanecznych przejść perkusyjnych i wydzierania się Robert’a Harvey’a dawał po głowie.


My Dying Bride “Angel form the Dark River” – Tylko nowoorleański jazz mógłby się równać z kandydatem na ścieżkę dźwiękową do najbardziej dostojnego pogrzebu.


Myslovitz „Miłość w czasach popkultury” – Na polskiej ziemi mamy płytę, która w miarę swoich możliwości definiuję wszystko co się w latach 90 w muzyce rockowej zdarzyło.


New Order „Technique” – zestaw soczystego popu z lat 80. To niesamowite jak tak mroczny zespół jak Joy Division dał się poznać w latach 80 jako najlepszy taneczny band wszechczasów.


Nirvana „Nevermind” – Dużo zespołów wcześniej grało jak Nirvana, ale to oni zostali ulubieńcami MTV. Gdyby nie to, kult tego zespołu mógłby nie mieć miejsca.


Noir Desir "Des Visages des Figures" - Przyznam się – prawie nic nie rozumiem z tego co Bertrand Cantat tu śpiewa. Czuję, że coś tam go uwiera i że nie jest różowo, ale nie wiem co i dlaczego, bo moja francuska edukacja skończyła się na podstawówce. Szkoda, bo pewnie doznałbym bardziej.


Notwist "Neon Golden" - Zimny Berlin zawołał mnie do siebie po tej płycie. Zespół pod wodzą Markus’a Acher’a dołuje i nie szlifuje kantów. Kiedy im jest źle jest źle i tobie.



Oasis „Definitly Maybe” – W 1994 roku korzenna muzyka brytyjska znowu zagościła na listach przebojów, rozpoczynając tym samym britpopową falę. Każdy się na to załapał.


Pearl Jam „Ten” – Nic nowego, ale kipiąca energia bardzo zaraźliwa. Ulubiony zespół licealistów lat 90.



Pink Floyd „Final Cut” – Album po którego przesłuchaniu masz dwa wyjścia, albo zaszyjesz się w bunkrze i będziesz czekał na zachód słońca na wschodzie, albo zostaniesz pacyfistą.


PJ Harvey "To Bring You My Love" Patrzenie na Polly, która zmaga się z demonami, która cierpi i którą naprawdę boli to czysta perwersyjna przyjemność. Zawsze była, zawsze będzie.

Placebo „Without you i’m nothing” – Kiedy chodzenie w sukienkach było cool, Molko przywraca modę na androgeniczność i robi to w wielkim stylu.

Portishead "Dummy" - Ponad 14-letnia płyta, która nie nosi najmniejszych znamion czasu. Mogłaby wyjść dziś czy jutro, choć momentami brzmi jak wyciągnięta z otchłani . Przepalony głos Beth Gibbons i super oszczędna praca zespołu. Wszystkiego tyle ile trzeba, żeby rozedrzeć komuś serce.


Prodigy "The Fat of the Land" - Jedna z moich pierwszych świadomych płyt. Mocno pozdzierana kręci się do dziś. To co zrobił Liam Howlett to czysty punk, który wyrósł na elektronice, rave i techno. Brak płycizn, mielizn, słabych momentów. Prawie godzinny kawałek mięsa.

Radiohead "Kid A" - Ta płyta to symbol, Kid A = Yes I can. Radiohead pokazali jak być na samym szczycie i pójść jeszcze wyżej, chociaż nikt nie zauważył wcześniej, że można.

Rage Against the Machine „Rage Against the Machine” – It’s All Politics.

R.E.M „Automatic For the People” – Najbardziej mainstreamowy shit spod rąk załogi z Athens. Nawet w “Beverly Hills 90210” wystąpili, a single na okrągło gościły w MTV. I co? I nic, zajebista płyta.

Roxy Music „Avalon” – W „Między Słowami”, Bill Murray nieudolnie śpiewa „More Than This” u boku pięknej Scarlett. Niespełnione nadzieje i ciągłe oczekiwanie, że może kiedyś dotrzemy na upragnioną wyspę, na nasze Avalon.

Sade „Promise” – Najbardziej zmysłowy wokal w muzyce popularnej. Sade rozwija przed nami dywany atłasu i częstuje ambrozją.


Sex Pistols „Nevermind The Bollocks” – Płyta wcale nie przełomowa pod względem materiału, ale wpływu. Wielu znanych artystów z kręgu punkowego twierdzi, że gdyby nie ten album nie byliby tym kim są.



Siekiera „Nowa Aleksandria” – "Pani kierowniczko, zima jest więc musi być zimno."



Sigur Ros "( )" - Nawiasy są najbardziej klimatyczne i najbardziej odjechane ze wszystkich płyt Islandczyków. Ciężko je zrozumieć i sobie ułożyć w głowie. Nie wiem do dziś, czy dobrze to zrobiłem.

The Sisters of Mercy „Some Girls Wonder by Mistake” – Chyba najdłużej koncertujący zespół w historii bez wydania pierwszego LP. W tym okresie zrodziły się single i EP’ki pretendujące do najlepszych zimno falowych małych płytek.

Slayer „Seasons for the Abbys” – Znowu zestaw pięknych melodii do zanucenia przy goleniu.



Smashing Pumpkins "Siamese Dream" - Po grungowym debiucie dynie postanowiły się przedstawić. I już nikt nigdy nie zapomniał z kim ma do czynienia.


The Smiths „Queen is Dead” – Poezja Morrisseya na tle poezji Marra. “There is a light that never goes out” to jeden z najlepszych kawałków w historii.


Sneaker pimps "Bloodsport" - Sneaker Pimps po licznych eksperymentach na trzeciej i jak dotąd ostatniej płycie definiują wreszcie swój styl. Mniej trip-hopu, więcej gitar, mroczniej i zarazem melodyjniej. Plus świetne teksty Chrisa Cornera i jeden z moich ulubionych damsko-męskich duetów, czyli zamykające płytę „Grazes”.

Soft Cell “Non stop erotic cabaret” – Electropopowe kawałki traktujące o rozterkach wieku młodzieńczego. Przemijające dzieciństwo, inicjacje seksulane i kasety video.


Sonic Youth „Goo” – Można zabić swoich rodziców i zgwałcić swoją siostrę. Można także przesłuchać tą płytę i stwierdzić, że Kurt nieźle ściągał riffy. Obie rzeczy to zbrodnie.


Starsailor “Love is Here” – Abstrachując od powiązań z Timem Buckleyem jest to po prostu świetna płyta. Śpiew przedstawia paletę barw stanu depresyjnego.



The Strokes "Is this it" - Może i to oni zapoczątkowali to wszystko, może i nie oni. Może to dzięki znajomościom, może jednak ciężką pracą. Tak czy siak, debiut The Strokes to świetna płyta, bardzo surowa, bardzo retro i jedna z tych, które pojawiają się w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie.

Talk Talk „Colour of Spring” – Wychodząc z noworomantycznych korzeni Talk Talk nagrywa genialną płytę oddającą stany towarzyszące przyjściu wiosny.


Travis "The Man Who" - Już nigdy potem Szkoci nie nagrali takiej płyty. Aż się czasem zastanawiam co się stało? Dlaczego songwriting zmiękł, a melodie stały się nudne. Tak czy tak idealna dwójka.


Ultravox „Vienna” – Manifest - zarówno lirycznie jak i muzycznie. Monumentalny song „Vienna” mimo swojego minimalizmu, można potraktować jako hymn martwej noworomantyki.


The White Stripes "White Blood Cells" - Żadna późniejsza płyta White'ów nie miała już dla mnie takiej wartości jak to opus magnum prostoty garażowego grania. Wcześniejsze dwie były ok, ale miały braki, późniejsze mimo dopracowania, różnorodności i całego hype'u zbyt przekombinowane. Tutaj jest to coś i to w odpowiednich ilościach.


Yes „Close to the Edge” – W czasach kiedy concept album nie kojarzył się z wioską, Yes nagrało płytę o zabarwieniu buddyjskim. Za pomocą wyrafinowanych i ściśle przemyślanych dźwięków dostajemy podróż między czakrami naszego ciała.

3 komentarze:

  1. slucham sobie koncertu Alanis M.,surfuje i znajduje nagle Twoja tkanke muzyczna! szacunek za ta liste, wlasne zdanie ... a album Bloc Party „Silent Alarm” i pierwsza i nastepne piosenki odkrylem takze w takim momencie jak wlasnie teraz Twoj blog - ze potrzebowalem znalezienia 'tego czegos' w danej chwili i bach! jest :) (ciezki poranek, 3ba wywalic spiacych narypusow z domu i sprzatac... jedno marzenie zaraz po otworzeniu oczu (kac lekki nieogar): cos energicznego, nie ciezkiego, polamanego, melodyjnego, wykombinowa(ale nie prze..)nego na sniadanie.... i prosze - wkladam stara, nie przesluchana w calosci (dvd-mp3) plyte podniesiona z dywanu po imprezie heh i puszczam....

    dla takich chwil warto zyc! dzieki maaaan! :))

    clip_joint@wp.pl

    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki za pochlebne słowa. Fajnie, że jeszcze ktoś tu zagląda.

      Usuń
    2. Dzięki za pochlebne słowa. Fajnie, że jeszcze ktoś tu zagląda.

      Usuń