wtorek, 4 maja 2010

Caribou „Swim”: Dan the Automator


W życiu Daniela Snaitha zawsze najważniejsza była matematyka. Matka wykładowca akademicki, ojciec profesor, siostra podobnie. On sam machnął gdzieś tam na boku doktorat. Teoria pierścieni, liczb, zaawansowana algebra, matrix i chaos. Ciekawe o czym rozmawiali przy niedzielnym obiedzie. I nawet kiedy 10 lat temu Dan wziął się na poważnie za muzykę, stworzył Manitobę itd., matematyka w jego twórczości była obecna. No bo co łączy się z nią bardziej niż rytm.

Na płycie „Up In Flames” z 2003 roku jest taki numer, „Twins”. Nie trwa on nawet dwóch minut i brzmi trochę jak wprawka, ale świetnie pokazuje, o co mi z tym rytmem chodzi. Perkusja była zawsze instrumentem nr 1 na płytach Dana. W trasy zabierał dwa zestawy i na jednym sam wyżywał się jak mógł. I mimo że jego muzyka była mocno uporządkowana, to zawsze kompozycyjnie bliska piosence. Niby elektroniczna, ale z żywymi instrumentami, niby progresywna, ale jakże retro, niby match rockowa, ale mocno psychodeliczna. Tak właśnie brzmiała genialna, nagrodzona Polarisem, „Andorra”. „Swim” choć stoi na tym samym wysokim poziomie i spełnia prawie wszystkie powyższe kryteria, trochę się jednak od poprzedniczki różni. Krótko: żywej perkusji za dużo tu nie ma. Nie lękajcie się jednak – choć to trochę skok w bok, to jednak i duży krok naprzód.


Odessa”, która promuje i rozpoczyna płytę powinna załatwić sprawę. Kiedy Hot Chip traci fanów po koszmarnej ostatniej płycie, Dan pokazuje, że umie robić taką muzykę lepiej, dodając szczyptę Junior Boysów, LCD Soundsystem i Thievery Corporation, a przy okazji zachowując swój niepodrabialny styl. Zabawa elektroniką wydaje się być dla niego łatwizną, bez żadnego wysiłku tworzy świeże podkłady. Gość chyba nie tylko urodził się recytując ciąg liczby pi, ale także z samplerem w jednej i automatem perkusyjnym w drugiej dłoni. Przeplata brzmienia klawiszy z gitarą, zostawiając zawsze miejsce na swój znak rozpoznawczy, czyli dęciaki. A potem namaszcza tłustym jak smoła bitem.


I dalej: „Found out” – to jest to. Czuć, że te utwory nie są po prostu napisane, ale skonstruowane i dokładnie przemyślane. „Bowls” – puśćcie to sobie w pociągu. Co za niepokój, co za mrok! Momenty jak z Amona Tobina, pętle jak z solowego Thoma Yorka, cięcia w stylu DJ’a Shadowa. A taki „Hannibal”? Minimalistyczne cudeńko. Albo „Lalibela” – gdyby Moby nagrał coś w takim stylu, to chyba wybaczyłbym mu wszystkie te płyty, brzmiące jak składanki dla Starbucksa, które klepał przez ostatnią dekadę: zacofane, pełne bezguścia i niestrawnych fascynacji euro disco.


Tak to sobie leci przez 40 minut. Kiedy ostatnia „Jamelia” nie dolatuje jeszcze do połowy, to nie tylko ma się ochotę włączyć wszystko od początku, ale człowiek zdaje sobie sprawę, że przez 2 minuty usłyszał więcej ciekawych motywów, niż przez niejeden cały album, który ukazał się w tym roku. „Swim” pójdzie na warsztat, to na pewno – już zaczęły się remiksy i samplowanie. Każdy się przy Danielu Snaithcie ogrzeje. Każdy coś „pożyczy”. Tak chyba w dzisiejszych czasach wygląda sukces.


http://www.myspace.com/cariboumanitoba

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz