środa, 3 lutego 2010

„Sherlock Holmes”: Push the tempo


Światła! Kamera! Akcja! W nowy film Guya Ritchiego wchodzimy właśnie
tak. Szybko, bez zbędnych ceregieli. Jedna z najbardziej wyświechtanych literackich postaci, obecna w filmach wielokrotnie, detektywistyczny wzór metra z Sèvres, odgrzana jest po raz kolejny, tym razem nie w ekskluzywnej restauracji podczas inteligenckiej kolacji, ale w barze szybkiej obsługi, na stojąco, polana popkulturalnym sosem. I jakkolwiek olej jest już bardzo stary, to dalej smakuje wybornie.

Nie trzeba być codziennym bywalcem plotkarskich serwisów, żeby wiedzieć jedno – opadły kajdany i Mr Madonna wreszcie jest w formie. „Sherlock Holmes” to powrót do grona najlepszych sztukmistrzów kina akcji. Choć jego, umówmy się, jedyne liczące się dzieła, które nakręcił w 1998 i 2000 roku to filmy tematyczne, a konkretnie kino drobnogangsterskie, to w „Holmesie” też czuć jego południowoangielską rękę. Znów mamy film, w którym zdziecinniali faceci udający twardzieli, wpadają co chwila w tarapaty. Zabawa na całego, załaduj, przeładuj, wypal.


Duet aktorski, który obserwujemy na ekranie, czyli Robert Downey jr. i Jude Law działa bardzo sprawnie. Law wprawdzie wypada dużo lepiej, niż będący ostatnio w gorszej formie Downey jr., ale to kwestia milimetrów. W ich wydaniu Holmes i Watson to nie dystyngowani dżentelmeni, ale raczej para młodzieniaszków – chuliganów, żądnych dobrej zabawy. Choć i u Conan Doyle’a byli przyjaciółmi, to wtedy przyjaźń oznaczała coś zupełnie innego, poza tym w pewnym sensie Watson był postacią stojącą hierarchicznie niżej niż tytułowy Holmes. U Ritchiego wszystko zaciera się, detektywi kłócą się, przekomarzają, docinają sobie i raz po raz ratują swoje tyłki z opresji. Zaprawdę trudno nie zauważyć podobieństwa do serialowych doktorów House’a i Wilsona, kiedy Watson z litością obserwuje nurzającego się w beznadziei i zblazowaniu Holmesa, a tamten raz po raz mu się odgryza. Ale to wszystko dobrze – taki jest klimat filmu, elokwentne przydługie dialogi zabiłyby wszystko, a przy tak szybkiej akcji pewnie pierwsi pod nóż poszliby główni bohaterowie.


Można zastanawiać się czy nie warto było przy takim budżecie i z takimi możliwościami zrobić tego trochę inaczej – mroczniej, bardziej tajemniczo, na serio. Postaram się odpowiedzieć na to pytanie tak szybko, jak szybko Holmes zadaje, uprzednio dobrze przemyślane, nokautujące ciosy podczas walk wręcz: nie, nie i jeszcze raz nie! Może dobijam teraz czyjąś żądzę koniecznego artyzmu, ale Homes 2.0 jest cool. Komiksowi bohaterowie, trochę gadżetów, walki wręcz, niezbędny slapstick – Holmes i Watson, mimo braku trykotów i peleryn to też trochę superbohaterowie chroniący miasto bezprawia. Ten pierwszy prawie kompulsywnie szukając jakiejś sprawy do rozwiązania jest jak Batman, zapalający swój reflektor nad Gotham, drugi, będący zawsze obok i skłonny do pomocy, to wdzięczny Robin. Galeria przerysowanych czarnych postaci, piękna femme fatale, kadry, w których nie ma miejsca na nieuzasadniony brak akcji - to duży plus jeśli rozpatrujemy film pod kątem kina bez wytchnienia, takiego, które puszczone w telewizji nastręcza dużych problemów ludziom, zajmującym się zabijaniem napięcia, poprzez wsadzanie reklam gdzieś pomiędzy. Owszem, prostota rozwiązań czasem razi, a komizm sytuacji momentami nie jest aż tak komiczny jak byśmy chcieli, banał skądś tam wyłazi, szybki, drogi samochód z plastikową tapicerką – ot co. Nie chce już mówiąc o, choć widowiskowym, to uciętym szybko zakończeniu i napomknięciu o szykującej się następnej części, podanym na tacy tak, jakby na ten most wdrapał się sam Ritchie i pokazał na laptopie filmik „w następnym odcinku”. Ale to wszystko sprawy marginalne – w końcu miała być rozrywka i jest rozrywka. Magia hollywoodzkiego kina. A jak komuś się nie podoba, to niech opuści projekcję. Rozszerzone źrenice, dip serowy do nachos spływający po brodzie, siorbanie coli. Pierwotna przyjemność. I jakoś nie widzę, żeby ktoś wstawał.

5 komentarzy:

  1. Historia i akcja żywcem wycięta z jakiegoś komiksu, oczekiwałem kryminału z porządnym klimatem i historią a dostałem śmieszną bajeczkę w której Holmes obdarzony jest ponad naturalną aż do niemożliwości błyskotliwością i kondycją fizyczną Jeta Li. Ogólne rozczarowanie. Gratuluje twórcom pomysłu nabicia kasy na samym tytule. Abstrahując od książek Conan Doyle'a (zapewne przewraca sie w trumnie) i porównując do jakże już starej "Piramidy Strachu", 1:0 dla Piramidy Strachu.

    OdpowiedzUsuń
  2. "Law wprawdzie wypada dużo lepiej, niż będący ostatnio w gorszej formie Downey jr., ale tamten wyprzedza go dosłownie o milimetry."
    No to w końcu wypada dużo lepiej, czy tylko "o milimetry" lepiej?

    OdpowiedzUsuń
  3. ->rzeźnik: no dla prawdziwych fanów to pewnie duży cios, ale ja i tak myślę, że nie było już co ratować i taka rozrywkowa forma jest ok.

    ->anonimowy: haha, tak tak, zamieszanie tu się wdało. już spieszę poprawić.dzięki za spostrzegawczość.

    OdpowiedzUsuń
  4. Poważnych Holmes'ów było już tylu, że świeże spojrzenie na ten wątek także moim zdaniem świetnie się sprawdziło. Poza tym widząc na plakacie nazwisko Ritchie'go byłbym zawiedziony widząc na ekranie inny film, niż ten, który zobaczyłem.

    OdpowiedzUsuń
  5. zgadzam sie z rzeznikiem. Jako wychowany na ksiazkach Conana Doyle'a fan kryminałów czuję się lekko zażenowany głupkowatym poziomem filmu. Na plus gra autorska, zdjęcia, scnografia. Prawie wszystko. Oprócz scenariusza, momentami czułem się jakbym oglądał bajkę dla dzieci. A robienie z Sherlocka uczestnika jakichś durnych podziemnych walk w stylu Fight Clubu to już chyba przelało czarę goryczy.

    2:0 dla Piramidy Strachu

    OdpowiedzUsuń