niedziela, 26 lutego 2012

Oscar na niedzielę, czyli co, jak i dlaczego nie Koniaczek?


Czy to naprawdę będą najgorsze Oscary w dziejach? Wszyscy złowrogo chrząknęli i pretensjonalnie westchnęli kiedy na horyzoncie pojawiły się nominacje, ale przecież kilka dobrych filmów jest na tej cholernej liście! Ok, aktorskie typy są momentami skandaliczne - brakuje tego i tamtej. Po co jeszcze jedna nominacja dla innej - czy już nie dość się nachapała? A ten co zagrał tu najsłabiej skoro brak w ogóle tego co pokazał wszystko?

Tak naprawdę jednak kilka filmów przywraca wiarę w Fabrykę Snów, kilka posunięć jest arcyciekawych, a my, Polacy spragnieni sukcesu w każdej kategorii i tak bardzo pewni siebie możemy ekscytować się naszą własną Agnieszką Holland! Może w tym roku nie będzie kiepsko, może gala nas zauroczy i zwali z nóg a dowcipy prowadzącego zostaną długo w pamięci? Nie sądzę. Zapowiada się wyjątkowo nudna i przewidywalna noc. Zarwiemy ją tak czy tak.

Jakiś czas temu Ricky Gervais zapytany czy nie poprowadziłby Oscarów spojrzał na Lettermana kpiąco i dyplomatycznie wykręcił się tym, że “drugi najpopularniejszy show z nagrodami filmowymi” mu wystarczy. Nikt przy zdrowych zmysłach nie zaprosiłby Rickiego do wygłupów przed całym światem, ale to nie zmienia faktu, że Oscary stały się widowiskiem sztywnym, długo ćwiczonym, przewidywalnym i nudnym przez to jak flaki z olejem. W tym roku poprowadzi je Billy Crystal. To drugi wybór. Na pewno będzie lepszy niż Eddie, który musiał odejść. No i zdecydowanie lepszy niż cała gala poprowadzona przez Muppety - nie wiem kto wymyślił tę plotkę, ale przez moment wydała mi się zbyt realna. Dalej jednak organizatorzy boją się zaryzykować i kiszą się we własnym sosie. wymieniając wizytówki z agentami aktorów, których najlepsze gagi przypadają w najlepszym przypadku na środek lat 90tych. Czy naprawdę nie ma już nikogo śmiesznego w Hollywood? Być może bano się zeszłorocznej wtopy, ale tamta parka śmierdziała lewizną na kilometr. Wiecznie zjarany chłopiec i księżniczka o ładnym uśmiechu nie mieli dość jaj, żeby zagrać po swojemu.

Przejdźmy do konkretów: co mamy na talerzu? Co powinno dostać Oscara, a co naprawdę dostanie? Jak zawsze zaczniemy trochę od końca. Skandalem są tylko dwie piosenki nominowane do nagrody. Kto się zainteresował i doczytał to i owo wie dlaczego. Jakieś słupki, zasady i procenty nie pozwoliły, żeby np. o statuetkę powalczył The National. Wygląda to śmiesznie. Do walki stają “Muppety” i “Rio”. Wygra McKenzie, ale powiedzmy sobie szczerze - oba numery są sztuczne i do dupy. Kur pieje pierwszy raz - “Drive” anyone?

Jeśli chodzi o muzykę, to miejmy nadzieję, że dwaj starzy wyjadacze, którzy rozpisali partyturę dla 3 filmów (John Williams i Howard Shore) przegrają z kretesem z Ludovicem Bource i jego “Artystą” (bardziej prawdopodobne) lub - przyznam się - uwielbianym przeze mnie Alberto Iglessiasem (“Tinker Tailor Solider Spy”).

Pomińmy formy krótkie, przejdźmy do dokumentów, gdzie mamy taniec, ekologów-terrorystów, kryminalną pomyłkę, sport i wojnę. Obcinamy ostatnie dwie pozycje. Z pozostałej trójki najpewniejsza jest “Pina” Wendersa, choć wybór ten bardziej podyktowany byłby nazwiskiem reżysera niż zamiłowaniem Akademii do tańca. Nie bez szans jest też “If A Tree Falls”. Ekologiczno-polityczna wojna w Hollywood wciąż trwa.

Jeśli chodzi o nagrody stricte techniczne to krótka piłka. Efekty specjalne zgarnie pewnie “Hugo” (należy mu się nie za zegarmistrzowskie ujęcia ani 3D, ale sekwencje początków kina z drugiej połowy filmu). Szczerze mówiąc większe wrażenie zrobiłą na mnie “Planeta Małp” na zasadzie efektów, których prawie nie widać. Bo już cybertnetyczny boks/taniec z “Real Steel” szybko się znudził, podobnie jak kolejny “Harry” i “Transformersy”, których zagłady nie przetrwałem docierając tylko do połowy.

“Make-up Oscar” jak dla mnie mógłby przypaść ekipie od “Alberta Nobbsa” - dość naturalnie i ciekawie wypadły te przebieranki, szczególnie w przypadku Janet McTeer (wspaniały i zaskakujący flashing!). Kostiumy? Nie wiem sam. Nie widziałem “Anonnymousa”, ale tam garderoba jest zapewne przewidywalna. Teraz będę hipokrytą jeśli pochwalę “Jane Eyre”. Może Madonnie córka coś ładnego zaprojektowała do W.E. czy jakaś inna Gossip Girl? Co za różnica, skoro dostanie “Hugo”! Podobnie jak pewnie za scenografię - niech się udławią tymi technicznymi Oscarami. Montaż przypadnie pewnie “Artyście”. Szkoda, że nie “Descendants”, ale to zupełnie nie ta kategoria wagowa.


W przypadku dźwięku Oscary powinny dostać filmy normalne, bezefektowe. “Dziewczyna z tatuażem” i “Drive”. Właśnie, “Drive”, bo to jego jedyna kategoria! Jeśli Fincher ma duże szanse przegrać ze Scorsese, tak nie sądzę żeby poczyniono więcej szkód jednemu z najbardziej niedocenionych filmów w tym roku. Zatriumfują więc odgłosy palenia gumy, zgiatania obcasem twarzy i rozgrzewania silnika do czerwoności.

A teraz pierwsza tego wieczoru szansa dla nas, Polacy. Uwaga! Janusz Kamiński, który znowu pracował ze Spielbergiem ma szansę. “War Horse”? Raczej nie. Równie kuriozalne “Drzewo życia”, które najlepiej oglądać połknąwszy wcześniej albo wypaliwszy coś, czego nie mają jaj zażyć politycy przed Sejmem, ma dużo lepsze zdjęcia niż, jak to w u nas mówią “Czas wojny”. Konia z rzędem temu, kto wymyślił ten tytuł! Ja zaraz wyjawię wam lepszy. Ale tak serio, to tego Oscara powinien dostać “Artysta”. I dostanie. Amen.

W animacji konkurują 4 zwierzęta i muzyczna Kuba. Stawiam na piękną muzykę. A jeśli ktoś chciałby już nagrodzić zwierzęta, to z braku psa stawiam na kota. I nie w butach, ale w Paryżu.

Teraz scenariusze. Sympatycznie by było, gdyby oryginalny powędrował do Asghara Farhadiego za jego “Rozstanie” albo do J.C. Chandora, którego bardzo teatralny “Margin Call” już ochrzczony został “najlepszym filmem o Wall Street ever”. Realnie rzecz biorąc to może być jednak kolejna statuetka dla “Artysty”. Kupuję tę staroświecką prostotę. Ale już nie Allena, bo jego skrypt atrakcyjny jest tylko w pomyśle, który można sprowadzić do anegdoty “a co by było gdyby...” (reszta jest skrojona dokładnie według schematu Woody bez Woodiego, czyli Allen 2.0 i już trochę zwietrzała), Nie stawiam także na “Druhny”, które owszem są zabawne i pada tam moje ulubione nazwisko Apatow, ale w sumie na tym się to kończy. Nawet słownych szermierek wysokiej klasy nie ma tam tyle ile trzeba. Ciekawostka.

Scenariusz adaptowany natomiast to raczej pewny Oscar dla Alexandra Payne’a, Nata Faxtona i Jima Rasha (tak, to TEN!), którzy w zgrabny sposób przycięli powieść Kaui Hart Hemmings. A taki “Hugo”? Książka Briana Selznicka, według której powstał film to podobno lektura dla amerykańskich 5-klasistów i mam nadzieje, że nienawidzą jej tak samo, jak Włosi spluwają na “Serce” Edmondo De Amicisa. W kolejce stoi też “Tinker Tailor...”, podobno pełen nieścisłości w stosunku do powieści, “Idy Marcowe” - to nie będzie oscarowy rok polityczny i “Moneyball” - czort wie, Amerykanie mogli coś zrozumieć z tych liczb pisanych baseballowym kijem. Ja obstawiam Hawaje.

To o co wszyscy się kłócą najbardziej to role aktorskie. Szczególnie braki obsadowe widać w kategorii “męska główna”. Najważniejszy? Nie ma dwóch złotych chłopców tego roku - Ryana Gosslinga i Michaela Fassbendera. Jestem jeszcze w stanie zrozumieć brak Gosslinga, choć to naprawdę trudne, bo zagrał w tym roku w trzech filmach trzy różne role i mogłaby znaleźć się tu każda, nawet ta komediowa. Nieobecność Fassbendera jest jednak ponikąd dziwaczna. Kto ma odbierać statuetki jeśli nie tacy jak on, tacy jak oni, którzy dają z siebie wszystko i wypruwają flaki? Brad Pitt? Nigga, please. Brad od paru filmów grając wykonuje ten sam manewr ze szczęką, który zabawny był może to w “Bękartach”, ale “Moneyball” to przeciętnie rzemiosło. Nawet rola w “Tree of Life” mogłaby być zagrana przez dosłownie każdego kolesia z Hollywood, np. takiego Seana Penna, któremu Terrence Malick zrobił brzydki kawał, wycinając go z ponad dwugodzinnego obrazu jak Aaron Schneider Karolaka z “Get Low”. Nie typowałbym też specjalnie Demiana Bichira, choć bardzo go lubię, chociażby za gościnny sezon w “Weeds”. “A Better Life” to film dobry, ale za mały i zbytnio przypominający Akademii kto im strzyże trawniki i podcina palmy. Fabułę można w sumie podsumować TYM krótkim żartem.

George Clooney w “Descendants” idzie trochę w inną stronę niż dotychczas i jest perfekcyjnie oszczędny, ale Oscara za najlepszą rolę męską odbierze niemy artysta Jean Dujardin (to dopiero coś nowego, ekspresja i talent, którego nawet nie ukradł mu Jack Russel Terrier Uggie), ewentualnie Gary Oldman (oklaski także tutaj, bo “Szpieg” to jego wspaniały powrót na pierwszy plan. Natomiast co do drugiego to najbardziej chyba ucieszyłbym się z Nicka Noltiego za kompletnie niedocenionego “Warriora” (znów solidny come back) albo uroczego Christophera Plummera w “Beginners”. Max von Sydow w “Extremely Loud & Incredibly Close” skupia się bardziej na ratowaniu filmu niż oscarowej kreacji, Jonah Hill to dobry i śmieszny chłopak, ale znów nie to, a Keneth Branagh nie zagrał w czym trzeba.

Kobiety to zapewne triumf “Help” na pierwszym i drugim planie, i życzę Violi Davis, Octavii Spencer i Jessice Chastain dużo zdrowia, bo to uroczy film. Jeśli tak, to czekają nas łzy i pełne religijnych odniesień przemówienia. Alleluja. Kto ma jeszcze szanse? Może stara żwawa Meryl, która pobiła już całkowicie rekord nominacji i wysunęła do przodu jak Norweżki chore na astmę? Dużo stawiało się na Rooney Mare, ale za same poświęcenia to nie przejdzie. Glenn Close - posłuchaj, to też do ciebie. Prędzej zobaczyłbym przy drugim planie twoją koleżankę z planu Janet. Michelle Monroe Williams? Max co mogę jej obiecać to szybki angaż w barze Jack Rabbit Slim’s.

Reżyseria: tu zawsze nagradza się właściwie osobę nie za konkretną pracę, ale za nazwisko i cały projekt. Ciężko to zmierzyć jeśli nie było się na planie. Kto? “The Artist” albo “Descendant”, Hazanavicius albo Payne. Tylko oni coś zrobili. Reszta to eksponaty z muzeum kinomatografii i kart podręczników, którzy odwalili robotę jak zawsze: byli sobą bez odrobiny dystansu i chęci skoku w bok. Marty, Woody i Terry - czas na emeryturę.

Z wielu względów miło by było, gdyby Oscara za najlepszy film zagraniczny odebrała Agnieszka Holland. Trzeba jej przyznać, że nie obija się w Stanach, nieustannie dokształca, podpatruje i uczy warsztatu. Bawi się w seriale, jest na czasie i żadna fabułą jej nie straszna. Zrobione w Polsce “W ciemności”, które - nie bójmy się tego powiedzieć - wytypowane zostało do Oscara trochę tematycznie, jest naprawdę dobrym filmem. Trudno jednak patriotycznie trzymać kciuki, gdy obok mamy obrazy lepsze. “Rozstanie” to solidny i pewny kandydat do tej nagrody, a belgijski “Rundskop” łomocze po głowie dużo bardziej niż pięści głównego bohatera. Kiedy wreszcie i my zaczniemy pokazywać na świecie filmy o ludziach, a nie ideach i koszmarach z przeszłości? Więcej Jacków Borcuchów proszę.

Kiedy sporo przed nominacjami ktoś wrzucił do sieci przeciek nominacji w kategorii najlepszy film potraktowałem to jako nieśmieszny żart. Powodów było kilka, ale najbardziej jaskrawnym był “War Horse”. Lista okazała się prawdziwa, a ja w międzyczasie nadrobiłem film Spielberga, przełknąłem ślinę i stwierdziłem, że da się to obejrzeć. Ale raczej z uśmiechem na ustach i robiąc złośliwe notatki. To farsa nie wiadomo właściwie dla kogo. “Koniaczek”, bo tak pieszczotliwie nazywam ten obraz, to rzecz zupełnie zbędna. Nadęta, pusta i nudna. Udowadniająca światu smutną prawdę, że Amerykańska Akademia Filmowa to twór skorumpowany niczym nasz PZPN. Tak Steven, wiemy ile dla nas dobrego zrobiłeś, gdzieś “Koniaczka” upchniemy. Żal tylko tuzinów dobrych aktorów, którzy tam pograli po 5 minut, bo jak tu odmówić mistrzowi SS.

Producenci jakiego filmu odbiorą statuetkę za najlepszy obraz? Raczej nie “O północy w Paryżu”. To nie czas i miejsce na kolejną część serialu “Woody Allen przedstawia”. Nie ma też co się lękać dramatem o dwóch wieżach, czyli “Extremely Loud & Incredibly Close” - można zrobić film o śmierci ojca i polukrować to słodką rodzinną historią o dorastaniu. Ale kameralnie, nie wsadzając przy tym Toma Hanksa do WTC i każąc Sandrze Bullock płakać! Strzał w stopę. Dalej mamy “Drzewo Życia”, które budzi chyba zbyt duże kontrowersje żeby gratyfikować je Oscarem. Mam nadzieję, że większość głosujących tak jak ja zupełnie nie zrozumiało o co kaman i żałować bardziej od nienagrodzenia Malicka będą tego, że do kina nie wzięli woreczka ze swoją przepisaną na ból pleców marihuaną. Oscar nie powędruje też zapewne do twórców “Moneyball”, z czym się zupełnie zgadzam, bo film to nierówny jak sezon Oakland Athletics w 2002 roku. Nie dostanie go także “Help” - bez urazy, ale na tak dużą kategorię jest zbyt hallmarkowy.

Tym sposobem sprowadziliśmy zabawę do znośnej liczby trzech graczy. Rozegrajmy to szybko. Czarnym koniem tegorocznych Oscarów bez wątpienia jest film Alexandre’a Payne’a. Największa obawa natomiast to “Hugo” - wcale nie bez szans na wygraną (wspominałem już o UKŁADZIE?). Ale Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem i mający zbyt długi język Mark Wahlberg się nie myli, to Oscara dostanie “Artysta”. Oby. 80 lat temu wygrałby na pewno i jeśli uda się teraz to będzie niezbity dowód na to, że to dobra historia tak naprawdę liczy się w kinie. Ale tymczasem trzeba uzbroić się w cierpliwość i przetrwać 84tą oscarową galę, razem z Muppetami, Dyktatorem, Cirque du Soleil i Jennifer Lopez. W wolnej chwili i poniekąd na rozgrzewkę warto też zerknąć na Mr. Skin Anatomy Awards. Tu również można było obstawiać i wspólnie ze szwagrem trafiliśmy najbardziej odrażającą nagą scenę!




1 komentarz:

  1. Jednak żyjecie ? Miło odnotować z martwych powstanie jednego z ciekawszych blogów.

    OdpowiedzUsuń