„Michał prosi o słuchanie Blanika super, super głosno!”, apelował ostatnio na facebookowym profilu grupy Filip Zawada. Michał (Kupicz, producent) ma rację. Ja bym jeszcze dodał, że absolutnie niewskazane jest podróżowanie z nią na uszach w słuchawkach innych niż te o konstrukcji zamkniętej. A najlepiej nie przemieszczać się w ogóle.
„NSWE” pełni rolę intra. Trochę inne niż reszta płyty, z narastającym napięciem kłócących się smyczków (pizzicato vs. tremolo), sprawia wrażenie rozgrzewki przed koncertem. Właściwa część zaczyna się bardzo szybko, „Drymonday” mimo tego, że prawie w całości oparte jest na ciężkiej gitarze zadziwia lekkością i piosenkową formą, singlowe „Leavingtimebehind” świetnymi wokalami i przestrzenią. Czuć, że „Blanik” to produkcja najwyższego lotu, że muzycy zrobili niesamowity krok naprzód. Gdyby się chwilę zastanowić, to można wyliczać podobieństwa do światowej sceny pogłosowego niepokojącego folku. Filip i Peve nie są przecież wcale tak daleko od misternych dzieł tkanych przez Bona Ivera, wchodzą bez problemu w subtelną elektronikę proponowaną przez Thoma Yorka („Lovegaps”), i wyhamowują po skandynawsku, zupełnie tak jak Jaga Jazzist („Blanik”). Posłuchajcie ich kilkuwarstwowego wielogłosu na modłę Fleet Foxes („Consolation street”), czy intymnego szeptu w stylu Conora Obersta („Iwishweturnedintotrees”). Włączcie „Lazy”. I nie myślcie sobie, że są wtórni czy idą na łatwiznę. To nie świadome inspiracje, ale raczej wysoka klasa, światowy poziom, do którego Indigo Tree mimochodem doszlusowało. Miejmy tylko nadzieję, że robienie muzyki im się nie znudzi i nie postanowią zająć się jakimiś ważniejszymi sprawami. Bo jeśli nie oni mają być kiedyś naszą wizytówką, to kto? Nie widzę na naszej scenie kandydatów podobnego kalibru. A już na pewno nie o takiej wrażliwości.
http://www.myspace.com/indigotree
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz