O.S.T.R. sprzedawał swoje mętne przemyślenia jak co roku, a my chwyciliśmy piwko i usadowiliśmy się z tyłu, bo ciekawość nas zżerała jak poradzi sobie Lily Allen. Biedna dziewczyna. Jej ostatniej płyty nie byłem w stanie przesłuchać w całości, mimo, że dobrałem dobre słuchawki i zapaliłem świece. Debiut jeszcze uszedł w tłumie, ale ani jednej ani drugiej płyty Lily nie była w stanie odtworzyć na koncercie. Ponadto totalnie spieprzyła „Oh my God” Kaiser Chiefs – słyszałem, że to robi na koncertach, ale nie chciałem być tego świadkiem. Fałsz na fałszu, wszystko podlane niemrawym sosem i kompletnie nieprzekonujące. W połowie koncertu nie wytrzymałem i poszedłem załatwić kilka spraw.
Po ilości flag narodowych powiewających przed sceną można było wywnioskować, że to właśnie na nich czekają zagraniczni turyści i dziewczyny z Polski. Przed koncertem z głośników jakiś fragment symfonii. Kings Of Leon są w momencie, gdzie mogą stać się drugim U2 lub Coldplay i każdy znowu się zerzyga. Zetka kocha Kings Of Leon i niedługo będą w Opolu. Mogli dać koncert na miarę wspomnianych kotleciarzy, czyli taki, że gdybym się nie znał na muzyce, pomyślałbym, że są najlepsi na świecie. Bo właśnie o to chodzi w takich kapelach. No ale niestety chyba nie jest im dane zostać wielkim rockowym wycieruchem, co w ich przypadku jest komplementem.
Zagrali naprawdę gównianie. Ich brzmienie przypominało kapelę grającą covery Dżem w Pychowicach Dolnych. Nie jest mi ich żal, bo zasługiwali na taki koniec swojej kariery. No bo chyba już nic nie da się wycisnąć z konwencji Bruce Springsteen dla nastolatków. Kolejny gwóźdź do trumny tego smutnego festiwalu.
Placebo. Zastanawiam się czy w ogóle recenzować ten gig na poważnie. Niektórzy przestali brać na serio zespół Briana Molko już na wysokości „Black Market Music”, ale to co stało się z Placebo przy promocji ostatniej płyty przekracza wszelkie granice dobrego smaku. Nikt chyba nie myślał, że odejście perkusisty Hewitta zmieni zespół obojętnie w którym kierunku. Jednak Molko chce na siłę podbić ziemię obiecaną zespołów brytyjskich jaką jest United State of America.
Jak na festiwalowe występy przystało, set lista skrócona została do 12 kawałków, gdzie połowa z nich to gówienka z nowej płyty, których infantylność i pretensjonalność jest nie do zniesienia. Do tego dochodzą monotonnie irytujące uderzenia perkusji w klimacie Blink 182. Jednak totalna katastrofa zaczęła się, kiedy sięgnęli po stare kawałki („Soulmates Never Die”, „Every Me And Every You”, „Taste In Men”). Totalnie przearanżowane na wspomniany teen-emo-pop i ciągle kurwa ten podskakujący perkusista. Molko rzucał jakieś dziwnie chore kawałki ze „Zmierzchu” typu „Welcome Children of Poland, Brothers and Sisters...”, a jego ulizana kitka przypominała jednego z bohaterów „Wywiadu z Wampirem”. Management zna się na dzisiejszej młodzieży.
Staliśmy w tłumie, ruszaliśmy bezgłośnie ustami do dobrze znanych nam zwrotek i refrenów. Wypowiadaliśmy je automatycznie, tak jak słowa modlitwy, wyuczone w dzieciństwie i trudne do zapomnienia. Ale teraz chyba dorośliśmy i z całą pewnością możemy stwierdzić, że to kolejny bóg, który z całą pewnością nie istnieje.
Na koniec wisienka na torcie: Placebo ma dodatkowego muzyka na scenie. Jest nim … skrzypaczka. Tak, „biała dama” z poważną miną z clipów Evenescense wycinała pod niemal wszystkie kawałki tak, aby dziewczynki z przodu zapisały to w swoim pamiętniku, kiedy wrócą do domów swych matek i doczytają kolejne tomiszcze „Harrego Pottera”.
Półżywi, spaleni słońcem czekaliśmy na wieńczący wszystko koncert Prodigy. Podobno „fani tej formacji zajęli kilka pierwszych rzędów już przed Placebo i w ogóle się nie bawili!”. Twardziele. Pełen szacun. Zresztą chyba wszyscy widzieli co robili z dmuchaną lalką z sexshopu, „ci z przodu” musieli mieć w sobie szaleństwo. A Prodigy? Wyszli i pozamiatali. Bez zaskoczeń i specjalnych przymiarek. Odpalili silniki odrzutowe i zmietli wszystkich. Ich mocą jest to, że świetnie zdają sobie sprawę ze swoich atutów, tego, że czasy „Music for the Jilted Generation” i „Fat of the Land” to absolutne apogeum ich twórczości. Lecą po hitach: „Breath”, „Firestarter”, „Poision”, „Voodoo People”, Smack my Bith Up”, od czasu do czasu poprzetykane czymś nowym, bo w końcu wiadomo, że ze 2 -3 kawałki z nowego longplay’a trzeba zagrać (“Omen” wypadł rewelacyjnie). Co jeszcze? Ultramocny i czysty zarazem bas, który dolatywał naprawdę daleko, klimat „bez litości”, świadomość, że minęło kilkanaście lat od kiedy usłyszałem ich po raz pierwszy i zupełnie nic się nie zmieniło. Dobry koncert na koniec. Pozytywny, dający nadzieję, mocny, doładowujący akumulatory. Open’er za rok? Po raz kolejny? Raczej podziękujemy.
no wlasnie dlatego trzeba bylo na Morrisseya jechac, to dopiero byl koncert, nie to co te pseudo gwiazdki indie
OdpowiedzUsuńNo trza było :(
OdpowiedzUsuń