
Miał być Madness, ale nie dojechał na czas, a tam gdzie dojechał ciężko było dotrzeć. Ja wprawdzie spróbowałem, ale na podstawie kilku utworów i to słyszanych z perspektywy podłogi nie będę się specjalnie wypowiadał. Podobno było super, niech będzie. Ja uważam, że było trochę płasko. Ale tak jak mówiłem – leżałem też na płask.

Cała scena w czerwieni za sprawą wielkiej płachty rozciągniętej z tyłu. Na widowni mokro. Pierwszy raz na festiwalu zaczął padać deszcz. Wychodzą. Mike Patton ubrany cały na czerwono, charakterystyczny wąsik z bródką, w ręce dzierży laskę, a jego imię Luis Cypher. Już od początku było wiadomo, że rozpęta się małe piekiełko. I tak też było. Mike pracując na kilkunastoma projektami po rozpadzie grupy podszlifował swoje struny głosowe tak, że teraz może robić z nimi co chce. Wprowadzając kilka human-beat-boxowych fragmentów, wplótł je w charakterystyczny cross-metalowy (?) styl grupy. Był przerażający, a z drugiej strony totalnie fascynujący.
Chyba każdy na publice poczuł flow i luz z jakim chłopaki zagrali. Ładowali swoje Uzi przez kawałki, które każdy chciał usłyszeć, strzelając najpierw w kolana a potem w głowę. Czego tam nie było: Midlife Crisis”, „Epic”, „Who Care a Lot”, „King For A Day”, „Easy”, Evidence”, „Just a Man” (Mike rozbujał metal-headsów, tak że zachowywali się jak czteroletnie dzieci, wskazując rękami na gwiazdy), „Ashes To Ashes” i jak myślałem, że to już koniec, na drugi bis dojebali „Digging A Grave”. Wypierdalające w kosmos brzmienie i solidarność z publiką (częste zagajenia, prezentacja Żubrówki, oddanie mikrofonu) uczyniły ten koncert „prawdziwym”, swoistym „The Real Thing”, a na tej edycji festiwalu to rzadkość.

Przed koncertem na tylnim telebimie wyświetlony slajd z androgeniczną postacią niczym Adam Ant i nazwą zespołu napisaną czcionką jak z debiutu Lady Pank. Nie bez kozery, gdyż to chyba najbardziej zbliżony zespół do estetyki lat 80 z całej edycji festiwalu. Czyżby czerpanie garściami z najlepszej epoki dla muzyki przestało być trendy?
Bokiem do sceny, odwróceni twarzami do siebie – geniusz, multiinstrumentalista Anthony Gonzalez i „katebushowa” wokalistka Morgan Kibby. Najpiękniejszą rzeczą w muzyce M83 jest atmosfera. Na „Saturdays=Youth” to dream-popowe, shoegazowe brzmienie nie tyle co imitowało najlepsze dokonania klasyków, ale tworzyło swoją nową jakość.
Koncert był jak krecha najlepszego speeda, który nie tylko ładował energią, ale przenosił prosto do melancholijnych klimatów z lat 80. Poleciały najlepsze przeboje z ich ostatnej płyty: „Kim & Jessie”, „Graveyared Girl”, „Up!”, „We Own the Sky” zagrane bardzo gęsto i dusznie z wysuniętymi klawiszami i samplami. Wszystko odbywało się na zasadzie nakładania kolejnych warstw: sampel, klawisz, kolejny klawisz, perkusja, kolejny sampel, kolejny klawisz, wejście gitary to już apogeum i tak do końca. Słuchając dźwięków tworzonych przez ekipę Gonzalesa można było wpaść w trans, a ciało samo rwało się do tańca. Dosłownie wszyscy w okolicach 15 metrów od ściany zaczęli tańczyć, nie podskakiwać czy machać rękami, po prostu tańczyć niezależnie od siebie. Kiedy M83 zeszło ze sceny, publika domagała się więcej, nie opuszczając namiotu. Kiedy zapaliły się światła i wiadomo było, że bisu nie będzie, a i tak większość pozostała na miejscu skandując nazwę zespołu. Niezwykły koncert. Przeżycie na granicy mistycznego oczyszczenia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz