czwartek, 29 października 2009

Hey „Miłość! Uwaga! Ratunku! Pomocy” - Moja i twoja nadzieja.


Ok, let’s go, sprawdźmy to cudo, chyba każdy jest choć trochę ciekawy po singlu. Na dobry początek „Vanitas”, który rozkręca się trzaskami, buczeniem i epizodyczną drżącą gitarą, co w dzisiejszych czasach – umówmy się - nie robi już na nikim wrażenia. Niezły wokal Nosowskiej à la jej projekty solo też nie powala. Ale co jakiś czas przewija się arpeggiator, i kiedy to on przejmuje kontrolę i dochodzi bit to jestem kupiony. Napięcie rośnie…i koniec. Spodziewałem się finezyjnego rozwinięcia a tu figa z makiem. No tak, spokojnie, to tylko Hey. Kolejne, znów dość spokojne „Umieraj stąd” wpada w ucho bardzo szybko (moog, chórki, fajny mostek), ale to też jeszcze nie to. Przełom przychodzi, kiedy nadchodzi „Faza delta”. To chyba najlepszy kawałek na płycie, a do tego bardzo świeży, i choć inny od wszelakich wcześniejszych dokonań, to niesprawiający wrażenia zrobionego „na siłę”. Prosta i rytmiczna perkusja, wypełnienie przestrzeni pulsującym basem, synkopowaną gitarą i odrobiną syntezatora. Świetne brzmienie, na pewno nie gorsze od wszystkich YYY’sów czy Gossipów. Nosowska wchodzi w to jak nóż w masło, linia wokalna nie mogła być chyba lepiej dobrana. Całe to śpiewanie po polsku przenosi nas na chwilę w lata 80-te – tak, też mieliśmy swoje lata 80-te, może więcej tam było kiczu niż dobrej muzyki, ale co z tego? Prawie 3 minuty i „Faza delta” się kończy, a właściwie tylko przygasa, bo potem czeka nas jeszcze kilkadziesiąt sekund sennego pozornie niepasującego wyciszenia. Repeat, repeat, repeat. Jestem zachwycony.

Gdzieś tam wyczytałem, że kawałek dalej w utworze tytułowym, kiedy Nosowska krzyczy, to brzmi zupełnie jak PJ Harvey. To duże uproszczenie, Polly w swojej muzyce używa różnych środków ekspresji, a Kasia dużo bardziej przypomina mi ją właśnie tu, w „Piersi ćwierć”. I to nie tylko wokalnie – cały kawałek zbudowany jest wg przepisu P.J., ta końcówka brzmi prawie jak pastisz. Ale Nosowska jako zaprzysięgła fanka jaj sobie nie robi, wszystko jest na poważnie i zdecydowanie trzyma się kupy, udowadniając przy tym bardzo ważną rzecz: można po polsku, to naprawdę brzmi, trzeba tylko umieć. I mieć takiego producenta jak Marcin Bors – tu pokiwajmy wszyscy chwilę głową z uznaniem.

„Chiński urzędnik państwowy” jakoś nie do końca mi leży, nie wiem czemu. Początek jest świetny, zaśpiewy i to pulsowanie syntezatora, klawisz gdzieś tam w środku. Ale całość idzie w złą stronę, trochę monotonny wokal, refren taki o. Może za bardzo chcę mieć coś zupełnie nowego, zamiast zaakceptować świetny tuning? Podobnie ma się rzecz z utworem tytułowym – infantylna zwrotka vs. wrzask w refrenie, disco bit, wiercący się basik. Trochę to wszystko wykalkulowane. Tak naprawdę z tego utworu zapada mi w pamięć genialna ostatnia minuta, kiedy do gry wchodzi piano. Następnym razem więcej takich.

„Stygnę” – mój faworyt nr 2. Ten kawałek po prostu coś w sobie ma. Konkrety? Perkusja – to po pierwsze. Świetna. Stopa nabija cały czas monotonnie, ale co jakiś czas Ligiewicz zachwyca nas przejściem. Poza tym akustyczna gitara w tle doprawiona banjo, mocny i wyrazisty bas. Szacun za refren („Przedarłam się/ przez miliony błon/i ochronnych warstw”), także muzycznie. Końcówka. Kiedy perkusja już na całego, kiedy sporadycznie zadźwięczy syntezator, a para-latynoska gitara zamyka wszystko to nie czekam na nic więcej. Takiego klimatu nie zrobi już ani „Boję się o nas”, choć dzieje się tam bardzo dużo, ani nawet singlowe „Kto tam? Kto jest w środku” – bardzo przebojowe i tak samo jak „Faza Delta” muzycznie aktualne (tu pisał więcej o tym mój sympatyczny kolega). Swoją drogą teledysk do „Kto tam?...” jest kuriozalny. Dawno nie widziałem takiego gniotu. Dzień z życia Pawła Małaszyńskiego? Ktoś na jednym z muzycznych blogów pisał w komentarzach: „pomysł na wideo jest autorstwa mojego szwagra”. Mi byłoby zwyczajnie wstyd.

„Miłość! Uwaga! Ratunku! Pomocy!” kończy piosenka „Nic więcej…”. To zakończenie kojarzy mi się – przepraszam wszystkich fanatyków za bluźnierstwo – z „Videotape” na końcu ostatniego Radiohead. W podobny sposób introwertyczne, podobnie oparte na pianinie, a i wokal bardzo thomowy. Sympatyczna miniaturka, która kończy tę dobrą płytę. Podkreślam, dobrą, bo nie chcę padać na kolana i nazywać jej rewolucyjną, jaki to ma właściwie sens? Nie jest idealna, ma kilka momentów przeciętnych, a rewolucja w polskiej muzyce to jakaś utopia. Ale na pewno widać tu jakąś perspektywę. Już po kilku obrotach wiemy, że następnym razem i to w sposób zupełnie naturalny mogą wycisnąć z siebie jeszcze więcej. Siedemnastoletni Hey nową nadzieją polskiej muzyki? Zabawne, ale chyba tak.

http://www.myspace.com/heypl

środa, 28 października 2009

L.Stadt "Death Of a Surfer Girl". Idzie zima.




Na uwagę zasługuje nie tylko klip nawiązujący do pamiętnych niedzielnych koncertów życzeń, ale odważny singiel. Widzę, że polska muzyka rozrywkowa odkrywa wreszcie elektronikę. Czyżby przewodnikiem po stosunkowo niezagospodarowanym rejonie okazał się producent Marcin Bors (nowy Hey i jak Bóg da Muchy)?

Zimna oprawa okraszona klawiszami królowej śniegu. Przesterowany bas, który tnie powietrze niczym walec. Nieczułe podbicia perki. W 1:34 synth wchodzi niespodziewanie w refren, mówiąc „miłość nie istnieje”. Ekskluzywnie wznoszący się wokal, mogący spokojnie znaleźć się na składance ’80’s elegant pop. Wchodzę w to.

Pomimo, że to tylko miniaturka, to w perspektywie synthpopowej suszy na polskim rynku (nie licząc jakiś cyber-gotyckich nieporozumień), znaczy bardzo wiele. Nie chcę wróżyć napływu zimno-elektronicznych projektów, ale coś wisi w powietrzu. Kamp! wyrasta na electro-band z prawdziwego zdarzenia, dinozaury z Hey także zanurzyli się w te rejony, a teraz L.Stadt wydaję niezły singiel nieodparcie kojarzący się z Lansing Dreiden, a dokłanie „A Line You Can Cross”. Ja wiem, że za późno, ale nawet Chylińska się opamiętała.

www.myspace.com/lstadt


wtorek, 27 października 2009

The Big Pink "A Brief History of Love" czyli krótka historia o wtórności


Mieliśmy nu-metal, mamy i nu-gaze. Chyba żadnemu gatunkowi z tym przedrostkiem się nie udało. I choć nowe załogi udowadniają, że znają „Loveless”, dyskografię The Verve, czy Jesus And Mary Chain na pamięć, to czegoś im jednak brakuje aby w pełni odrestaurować zacny gatunek.

Jeszcze przed premierą The Big Pink zyskało popularność wśród internetowych społeczności. NME przylepiła mu śmieszną metkę „London coolest new stars”, niczym z okładki BRAVO. Jednak nikt nie zorientował się, iż pięćsetne miejsce w podsumowaniu P2K w singlach dekady to grubo opłacona pozycja przez menadżerów z 4AD. A co do tej wytwórni: ja wiem, że 4AD to już nie 4AD z lat 80, ale nalepka tego labelu zawsze świadczyła o maksymalnych doznaniach przy słuchaniu. Choć okładka jak za starych dobrych czasów, to zawartość nudna jak flaki z olejem.

Duet Robbie Furze i Milo Cordell tworzy coś, co już wiele razy słyszeliśmy. Gęsto, duszno i transowo. I choć single zapowiadające płytę: „Velvet” czy „Dominos” można było potraktować poważnie, to reszta jest naprawdę nieciekawa. Otwarcie zachęca, bo „Crystal Visions” to niezły kawałek, mogący się równać z wymienionymi singlami. Zaczyna się niczym stare dobre Dif Juz, a zaraz pojawiają się chórki i tamburyn, który zaprasza nas do knajpy pełnej dymu. Wokal to niby dobrze znane i pogardzane Black Rebel Motorcycle Club, ale gdy wjeżdża refren z tekstem: „Do you know the way to the silver covered road/By the city of run dry/To the secret covered horse/And they're waiting for us to arrive/200 naked pure gold girls and/I said Watch them ride”, można przez chwilę uwierzyć, że obcujemy z czymś wielkim.

Kolejne “To Young To Love” z plemiennym tough alliance’owym wokalem też utrzymuje nas w tej nieświadomości. Dobrze wiedzieli, że jeżeli umieszczą teraz „Dominos” to już nas kupili. „Dominos”- ciekawie skąpany w elektronicznych przeszyciach i nieskomplikowanym rytmie w zwrotce. Prawie a capella w 1:53 przynosi ‘how to be cool” wers, w postaci „As soon as I love her, it's been too long/And I really loved breaking your heart”. Nie przez przypadek wspomniałem o Tough Alliance, bo wokal i jego produkcja przypomina dokonania Szwedów.

„Love In Vain” jest nie do przesłuchania. Tak mdławe i przewidywalne, że przy refrenie można się tylko uśmiechnąć. The Horrors udowodnili, że odtwarzając i zagęszczając partie gitar w sosie cold-wave’u można coś ciekawego wysmażyć. The Big Pink nie umie gotować. „At War With The Sun” jest po stokroć mamoniowy. Jednak unoszący nad ziemię „Velvet” nie pozwala wyjebać tej płyty z odtwarzacza. Pięknie wznoszący się electro-rockowy hymn.

To co się dzieję po „Velvet” to już zlepek piosenek prawie identycznych, tylko o zróżnicowanych tempach. W jednym kawałku szybciej jest refren, a w drugim zwrotka i odwrotnie. A jest ich aż 7. Z tego „zacnego” grona jedynie „Tonight” jest warte wspomnienia, ze względu na infantylność linii wokalnej. Refren na granicy najsłabszego kawałka Oasis (o kurwa to musi być straszne!). Chłopaki nie mają litości.

Kurczę, nie chce mi się już słuchać kolejnych Jesus And Mary Chain. Mi naprawdę wystarczy „Psychocandy”.

http://www.myspace.com/musicfromthebigpink



piątek, 23 października 2009

The xx: "xx" – Piękni dwudziestoletni.


Skąd na Wyspach biorą się takie dzieciaki-talenciaki? Hmm? Spokojnie, już odpowiadam, bo to bynajmniej nie jest pytanie retoryczne. Otóż, choć trudno w to uwierzyć, istnieją tam odpowiednie instytucje, które szkolą młodych wykonawców. Nazywają się szkołami, prawie tak jak u nas, ale poza nudnym zestawem „polski/matma/fiza” mają też do zaoferowania naukę gry na instrumencie, emisję głosu, choreografie, obróbkę dźwięku itd. , a wszystko w bardzo profesjonalnych warunkach, wykładane przez szanowanych (i aktywnych) artystów, którzy zasłużyli się w jakiś sposób dla muzyki. Szkół takich jest sporo, przy czym kilka naprawdę dobrych. Choć część z was nie ma o tym pojęcia, to stamtąd pochodzi lwia część waszych idoli – białe narkomanki o czarnych głosach, chłopcy z gitarami silący się na retro, obszarpani okularnicy robiący elektro-bity czy smooth jazzowe wokalistki, tak wielbione w naszym kraju. System jest niezły, a co najważniejsze działający na tyle swobodnie i nieodciskający piętna, że nie ma tak naprawdę różnicy czy poznałeś swojego gitarzystę w londyńskiej Elliott School czy podczas drugiej zmiany w robotniczym Manchesterze; czy graliście pierwsze próby w dobrze wyposażonej szkolnej Sali BRITT School, czy w garażu twojego perkusisty gdzieś w Sheffield. To oryginalność gwarantuje przebicie, a oryginalności nauczyć się nie da. Ale plusem jest to, że można przyswoić pewne środki i sposoby, podszkolić warsztat, zobaczyć co się czym i z czym je, a także posłuchać starszych kolegów praktyków. Mało? Wydaje mi się, że całkiem sporo. Spójrzcie na The xx – właśnie zostali wypluci przez jedną z takich placówek.

Wrzuceni troszkę na wyrost do szuflady R’n’B, tak naprawdę są trudni do sklasyfikowania, mimo, że ich muzyka jest skandalicznie prosta (powiedzmy ładnie, że minimalistyczna). W rolach głównych występuje urocza szepcząca do siebie czule z podziałem na role parka: Olivier Sim (bas) i Romy Madley-Croft (gitara), a skład dopełnia Baria Queresi (gitara, klawisze) i grający na automatach perkusyjnych metodą „na kasjerkę z Biedronki” Jamie Smith (co ciekawe wyprodukował też to cacuszko). Mają po 20 lat (nazwa to chyba jednak nie porno-odniesienie, ale 20 in Roman style), wcale nie wyglądają jak dziecięcy silikonowi niewolnicy Walta Disneya i mają pomysł na muzykę. Nie są wirtuozami, ale nie jest im to do niczego potrzebne. Na płycie słychać nierówności i momenty, kiedy nieduża dłoń Romy albo Barii niedokładnie dociska struny. Ale kiedy prosty bit na 2 miesza się z zapętloną „plumkającą” gitarą na notorycznym reverbie, a fantastycznie pasujące do siebie, niesilące się na nic wielkiego głosy wokalistów przeplatają się w dialogu to czuć, że to coś pięknego.

Cała płyta utrzymana jest w podobnym klimacie, słychać tu trochę dream popu, trochę gitarowego indie, trochę delikatnego, ale nie tandetnego smooth’u, jest i wspomniany R’n’B w spokojnej, wolniejszej wersji – zauważalny głównie w sposobie śpiewania (szczególnie Romy) i często wspominany przez Oliviera w wywiadach jako inspiracja (nagrali cover „Hot Like Fire” Aaliyah). Wracając do wokali, to trzeba poświęcić im jeszcze przynajmniej jedno zdanie, bo w zespole, w którym tworząc przestrzeń oszczędza się środki, dobrze wykorzystany ludzki głos staje się instrumentem dodatkowym. Tu na tle gitar i elektroniki to właśnie chłopak i dziewczyna grają pierwsze skrzypce – ich intymny śpiew o bliskości, cielesności i tęsknocie nie jest wysublimowany. Krótko, prosto, czasami niezrozumiale dla postronnego słuchacza, a postronni jesteśmy tu wszyscy, bo jakby na to nie patrzeć podsłuchujemy te nocne kochanków rozmowy. Technicznie jest tak olewczo jak tylko się da, na teledysku dopiero dostrzegłem wadę wymowy Romy i to, że wyglądający jak młody gangster Sim prawie nie otwiera ust. Ale wszystko to razem daje piorunujący efekt, materiał broni się sam.

Momenty płyty? Końcówka "Crystalised", kiedy wokale zaczynają się rozjeżdżać, świetnie rozpoczęte „Islands” i minuta z kawałkiem, kiedy pojawia się Olivier, ciągnący się w „Heart Skipped a Beat” łamiący serce refren, podbite w tle delikatnym ejtisowym klawiszem dream popowe senne „Fantasy”, czy brzmiące prawie jak kopia „Wicked Game” Chrisa Isaaca „Infinity”. Gitarowe „VCR” daje kopa na dobry początek, singlowy „Basic Space” zamyka pasująca idealnie wysmakowana gitara, a w „Shelter”…

The xx pokazują na debiucie niezwykłą muzyczną wrażliwość. Wyjmują z pudełka coraz to nowe klocki, większość z nich widzieliśmy już gdzieś zresztą wcześniej, i budują coś nowego, robiącego wrażenie, ale opartego na solidnych fundamentach. To jest tak dobre, że nie dam sobie głowy uciąć czy czasem ktoś im nie pomógł, ale gwiazdki jednego sezonu nikt z nich raczej nie zrobi. Są inni, nieobecni, na swój sposób piękni. Nie łapią się, nie poddają standardom, niełatwo ich sklasyfikować, wreszcie pewnie nawet niezbyt wiedzą czym owy jeden sezon jest. Wydaje mi się, że takiej właśnie niewinnej świeżynki nam trzeba. Tylko taka miłość w czasach popkultury może zblazowanych i karmionych kandyzowaną papką słuchaczy obudzić.

http://www.myspace.com/thexx

niedziela, 18 października 2009

Editors: „In This Light And On This Evening” - Słabe światło, a i wieczór nie ten.


Editors nigdy nie byli bardzo oryginalnym zespołem, o czym najlepiej świadczy ich ksywka nadana na samym początku działalności: zespół, który gra jak zespół, który gra jak Joy Division. Odebrałem ich debiut jako coś niepotrzebnego, bo na co był światu nowy głos Iana Curtisa, skoro legendy o tym starym jeszcze straszyły bardziej wtajemniczoną część indie-młodzieży? Po co kolejny pulsujący bas, kiedy Interpol dużo lepiej sprawdzał się w nowym coldwave’owym mroku? No ale jak to zwykle bywa wszyscy Editors pokochali, a i ja musiałem przyznać, że do sezonowego przytupywania w komunikacji miejskiej takie „Munich” czy „All Sparks” to jak w sam raz.

Czemu czepiam się Editors? Bo sami się o to proszą. Ich wtórność jest niereformowalna, a ich patetyzm wylewający się uszami denerwuje mnie niemiłosiernie. Panowie, trochę luzu, trochę dystansu. Umówmy się – jesteście zespołem dla rozwrzeszczanej młodzieży, nie uwolnicie się od etykietek NME/indie/hype itd. Chcecie być poważnym zespołem tak jak Interpol? Nic z tego, oni w ogóle się nie starają, a i tak mają klasę, wy tak nie potraficie. Wasze kocie ruchy, hymny i wygibasy kompletnie nie przekonują kogoś, kto chce słuchając muzyki doznać czegoś więcej. Mamy już jednego Coldplay’a, który szyje sobie mundurki i uważa, że to co robią jest całkiem serio. Nie mam nic do wspomnianego wcześniej debiutu, który poza tym, że nie zmieniał świata jak niektórzy opacznie pomyśleli, był zręcznie zmajstrowaną gitarową muzyką. To przy drugiej płycie został połknięty kij, to wtedy poczucie boskości zostało załączone. Widziałem przemianę na własne oczy, widziałem Editors na żywo i wiedziałem, że to się źle skończy. Zegar tykał, coś bulgotało w ich głowach i teraz jest – oto to właśnie, najnowszy zmieniacz świata, spójrzcie, przyjrzyjcie się temu dobrze – w tym świetle i tego wieczora.

Tylko bez takich, że odstawili gitary, kupili moogi i są fajni – nie dość, że się spóźnili, bo takie numery robiło przed nimi już sporo zespołów, to dalej włącza mi się zwykły pozer alert. Nikt nie wytycza tu nowej drogi, nie daje przykładu, nie rozdaje kart. Żeby jeszcze Editors pokazało swój ejtisowy electro-mrok od oryginalnej strony, albo nie – żeby chociaż brzmieli jakoś wybitnie retro. Ale nie, większość z tego przelatuje mi przez uszy jak noworodek przez ręce położnej. Otwierający płytę tytułowy utwór, „budujący klimat” jeszcze obleci (mimo głupawego po trzykroć tekstu), bo ratuje go dosłownie w ostatniej chwili naprawdę niezły motyw przesterowanego basu wspartego syntezatorem. Jestem w stanie przebrnąć też przez nr 2, czyli „Bricks And Mortar”, ale z trudem – bo z jednej strony początek niezły, ale 6 minut!? Żeby jeszcze coś ciekawego Smith tam śpiewał, a nie jakieś filozoficzne mądrości w stylu Paulo Coelho podane głosem ojca proboszcza. To nie Of Montreal, to nie Kevin Barnes, którego 12-minutowe pozornie monotonne „The Past Is a Grotesque Animal” można słuchać i słuchać. Tak, jak już wspomniałem pierwsze dwa kawałki na tle całego „In This Light And On This Evening” wypadają całkiem nieźle.

„Papillon”, który następuje potem, to mały koszmarek tej płyty. Straszny motyw przewodni (nie wiem skąd ten klawisz, ale chyba zgarnęli go w przecenie z jakiegoś The Best Of 80’s) i w zasadzie przez prawie 5 i pół minuty (!) nic się nie dzieje. Te flaki z olejem najlepiej podsumowuje jakże ciekawy teledysk, z którego przecież wynika tak wiele. Wyższy poziom ukrytej mistycznej symboliki do kwadratu – tego nam właśnie potrzeba.

Dobra, wyróżnijmy jeszcze coś i kończmy, bo cała płyta składa się z kiepskawych wypełniaczy jako rozwinięć tego samego nieciekawego motywu. Połowicznie uśmiechnięte słoneczko dostaje tak wyklinany przez wszystkich sympatyków „albumu jako mistycznej całości” „Eat Raw Meat = Blood Drool”. Proste? Przewidywalne? I że refren taki zwykły? I bardzo dobrze, bo cały album wlecze się jak nie-wiadomo-co, a Pan Wokalista tak momentami rozsmakowuje się we własnych słowach wsłuchując się w tembr własnego głosu, że czuję się jak na festiwalu poezji śpiewanej.

Czwarta płyta Editors – to będzie dopiero coś. Jeżeli dobrze rozumiem ścieżkę, którą podąża zespół, to następnym krokiem będzie akustyczny album nagrany w jakiejś świątyni. O tyle ciekawe, że znów dokonają czegoś wielkiego, znów jako pierwsi w historii i znów zupełnie niespodziewanie. Uderzą znienacka, z modlitwą na ustach i będą chcieli wtłoczyć w nas prawdziwe i ciepłe emocje. Nikt dotąd tego nie robił, to będzie przełom. Musimy się przygotować. Musimy być gotowi. Musimy wiedzieć jak odeprzeć atak.

http://www.myspace.com/editorsmusic

piątek, 9 października 2009

Florence & The Machine "Lungs". Nawet inhalator nie pomoże.


Zapanowała moda na wokalizy kobiece z lat ’80 i każdy o tym wie. Wszechobecna Kate Bush odbija się czkawką w niemal każdej produkcji kolejnej sztucznej indywidualności. Wyższe rejestry szacownych dam poprzebieranych à la Ciocia Klocia okraszone duszną, podbitą bębnami produkcją to tylko niektóre z cech charakterystycznych dla wspomnianych klimatów.

Florence Welsh wypuściła dwa znakomite single przed wydaniem „Lungs”, które muszę przyznać zachęcały do wypatrywania jej debiutu. Zresztą już na samym początku dostajemy te dwa bangery: „Dog Days Are Over” oraz „Rabbit Heart (Raise It Up)”. Nie da się ukryć, że nadal robią wrażenie pomimo troszeczkę zmienionej wersji tego drugiego. Podskakujący „Dog Days Are Over” wprowadza nas w klimat płyty. Na tym kawałku będzie opierać się niemal każdy szkielet piosenek, czyli dzwoneczki, bębenki, lekkie uderzenia pianina, stukanie pałeczek, muskane smyki itd.

„I’m Not Calling You A Liar” może podobać się fanom Reginy Spector, ale nie jest to kawałek na miarę jej dokonań. Poza tym refren w perspektywie znakomitego rozpoczęcia płyty brzmi oklepanie. W „Howl” znowu podbijamy bębny znane na przykład z „Hounds of Love” wielkiej Kasi. Na refrenie miłe dla ucha syntetyczne smyki. „Kiss With A Fist” to pierwszy singiel z płyty, będący jakimiś popłuczynami po najsłabszych kawałkach Kate Nash. „Girl With One Eye” przenosi nas do knajpy, gdzie Florence wyśpiewuje jak wydłubała kobiecie oko, bo maczała brudne palce w jej ciastku. Jakkolwiek to rozumieć, nie jest to tekst z pamiętnika Nicka Cave’a. W „Drumming” jak sama nazwa wskazuje bijemy w bębny, a to raczej nie jest atutem w aspekcie słabej różnorodności na płycie. Na końcu kiedy wszystkie chóry anielskie się zawężają, aż chce się nacisnąć stop. I to jest gwóźdź do trumny tej nudnej i przewidywalnej płyty. Z drugiej części nic nie wynika. Bijemy w tam tamy, bijemy w tam tamy i bijemy w tam tamy.

Niestety moda w damskiej pseudo-niezależnej muzyce, nie przynosi żadnych przełomów, a zamiast dostarczać przyjemności z obcowania z najlepszą dekadą dla popu - męczy. Takie produkty jak La Roux, Little Boots, Lady GaGa czy troszkę ambitniejsza, lecz z tej samej mańki opisywana tu Florence to tylko wypełniacze do namiotów na Glasto. Nie oczekujcie ich drugich płyt, najlepiej zapomnijcie o nich już teraz. Dla dobra muzyki.

niedziela, 4 października 2009

Girls „Album” – Spokojnie, wyjdziesz z tego, to tylko miłość.


Ten „Album” trafił w moim przypadku na bardzo podatny grunt. Mniejsza o okoliczności towarzyszące - jeśli kiedykolwiek czuliście się jak dwa pierwsze wersy whitestripesowego „Dead Leaves And the Dirty Ground” to zrozumiecie o co mi chodzi. Sztampa i banał, historia stara jak świat, ale za każdym razem boli jak diabli.
Rozumiem więc jak nikt Chrisa Owensa, a on rozumie mnie. Lider Girls mówi za nas obu.

Jest coś niesamowitego w tej płycie. Mimo ciekawego backgroundu, całej masy historii około-zespołowych, fajowych teledysków, przy których na usta ciśnie się wyświechtane, ale w tym przypadku zupełnie adekwatne słowo „cool”, najważniejsza pozostaje muzyka. Jest bardzo prosto, ale i różnorodnie. Jest prawdziwie aż do szpiku. Trzeba wsłuchać się w tekst. Trzeba poczuć to cierpienie i samotność. Bo choć pozornie wszystko brzmi luzacko i około-skrętowo, alkoholowo i imprezowo, z krótkimi przerwami na popołudniowe łapanie fal w jednej z zatok San Fran, to „Album” opowiada o tym jak jest źle i jak niedobrze. Jak kurewsko wszystko boli i jak ciężko zapomnieć.

Pierwszy na płycie kawałek to „Lust For Life”. Trąci grubą iggypopową profanacją, ale kogo to obchodzi, kiedy ten numer jest taki dobry. Beachboysowy klimat, Owens śpiewający bez żadnego wysiłku, modulujący głosem tak, jakby grał w teatrze kukiełkowym, opowiada o swoich pragnieniach. Tak, przyznaje, że jest „pierdolnięty”, ale mówi też jak bardzo chciałby spróbować jeszcze raz. Te gitary, ten chodzący basik „pa pa parara ra pa pa”. Tylko 2:25, ale do obowiązkowego kilkunastogodzinnego zapętlenia. Kolejna „Laura” jest o tyle piękna, że to kolejny oklepany temat, podany tak po prostu i szczerze – zawiniłaś ty, ja też byłem dupkiem. Zaczyna się jak jakiś kawałek Myslovitz, kilka prostych akordów, przekaz jak z wczesnych boysbandowych płyt The Beatles (perkusja odwala niezłą robotę, choć na płycie średnio to słychać, ale sprawdźcie tu, kiedy grają na dachu – potencjał, potencjał, potencjał).

Jens Lekman! Pierwszy raz nasunęło mi się to skojarzenie przy balladowym „Ghost Mouth”. Tu może nie aż takie oczywiste, dużo bardziej słychać to w „Headache” – kołyszącym, niby trochę prześmiewczym i wyraźnie odwołującym się do klasyków tego typu grania, z których także Jens czerpie garściami. Wersy „All of the Time” czy „Every time I hear you sing i love love love you” pasowałyby np. do “And I remember every Kiss” jak ulał. Ale muzyka muzyką, może to tylko zbieg okoliczności – najważniejsze podobieństwo polega na tym samym poziomie wrażliwości łączącym obu panów. Bo jak zrobić z przeżutego „kocham cię” rozdzierającą serce poezję wiedzą tylko nieliczni.

Perełką „Albumu” jest dla mnie niewątpliwie „God Damned”. Choć nagrane na szybko i niedbale, krótkie, ascetyczne i ogniskowe, nie jest żadnym skitem, ale pełnoprawnym wyznaniem. Za każdym razem, kiedy na tle prostej gitary, bębenków i przeszkadzajek wszelkiej maści słyszę „Oh yeah, alright”, to – wcale nie żartuję – czuję, że pierwszy raz ten oklepany rock’n’ rollowy przerywnik ma jakiś sens, że to nie zwykły wypełniacz, ale coś serio serio.

Co jeszcze? Cała masa, proszę bardzo – „Big Bad Motherfucker”, to orbisonowski twist jak żywy, z gitarami à la Chuck Berry, czyli retro na całego; rozdzierający serce dreampopowy „Hellhole Ratrace” kazał mi ściągnąć z półki ukochane płyty Mazzy Star, a „Morning Light” nie tyle kopiuje klimaty MBV czy Ride, co jest jakby wyjęte z zakurzonej szuflady z napisem „shoegaze”. Niedoróbki to klejnoty tej płyty, każda czkawka Chrisa Owensa jest na wagę złota, zająknięcia i nierówności nadają tylko klimatu.

Nie mam pojęcia jak się nagrywa taki album, chyba nie wystarczy po prostu wejść do sypialni i odpalić stary 4-ścieżkowiec. Nie da się tego zrobić z wyrachowania, imitować, udawać. Trzeba być chyba mocno uszkodzonym, mieć jakiś bagaż, działać od serca, a przede wszystkim nie bać się mówić prawdy tak prosto jak się tylko da. „It’s coming straight from my heart(…) I Gotta let it go” – tak kończy się “Album” i kamień spada mi z serca, bo wiem, że Owens zrozumiał, że nic już tu nie poradzi, że trzeba żyć dalej. Do następnego razu, do następnej „Lauren Marie”. Nie życzę mu tego, ale z drugiej strony nie mogę się doczekać następnej płyty Girls.

http://www.myspace.com/girlssanfran

piątek, 2 października 2009

Aphex Twin, Kraków 19.09.2009, Hala ocynowni – Nie taki diabeł straszny…


Sacrum Profanum rośnie w siłę. Rok temu mogliśmy zobaczyć Kraftwerk w niesamowitej scenerii hali ocynowni na fabrycznych terenach krakowskiej huty. W tym roku dostajemy „Mozarta muzyki elektronicznej” (ach jak ja nie lubię tego określenia) Aphexa Twina. Ci którzy mają w domu „Richard D. James Album” i słuchają go do snu mogli poczuć się oszukani. Ale czy ktoś spodziewał się przebojów (sic!) typu „Come To Daddy”, „Windowlicker” od artysty, który koncertuje raz na 3 lata?

Aphex Twin dał dwa koncerty. Podobno piątkowy występ był po prostu zabawą z dźwiękami, nawet bez ambientowych ścieżek. On sam występował na środku hali, okraszonej laserami i dymem. Na ekranach jego demoniczna morda. Po koncercie słyszałem różne opinie. Dużo krytycznych. Ja wiem, że Aphex przekracza granice, ale czy normalny człek potrafi wytrzymać dźwięki wiertarek o natężeniu troszeczkę większym niż sobotni remont sąsiada w bloku?


Sobotni koncert miał być inny. Miał przypominać występ, a nie set DJ’ski. Rozgrzewał DJ Rephlex, który dał publice bardzo przyswajalne dźwięki. Głównie składające się
z tanecznego electro. Pod koniec bez żadnego pardonu wyszedł Aphex i stanął w cieniu swojej machiny do robienia dźwięków. Wraz z nim występował ukryty Hecker, mający do dyspozycji kilka kanałów. Tak, dźwięki były emitowane kilkunastoma kanałami. Niektóre z nich znajdowały się tuż nad głowami widowni. Nie wiem jakie było zadanie Heckera i które dźwięki należały do niego. Nie potrafiłem rozpoznać kto jest twórcą, a kto tworzywem.

Trudno wyróżnić konkretne kompozycję. Jak na hutę przystało, był to materiał składający się z wielu stopów: rave, ambient, thrill’n’bass, dupstep. Dobrze sprasowany i ciężki jak cholera. Przetopiony w najwyższej temperaturze. Fani, którzy czekali na deszczową piosenkę mogli poczuć odruch wymiotny. Z ubytków słuchu leczę się do dziś.


W czasie obróbki skrawaniem udało mi się wyłapać tylko sampel New Order „Everything’s Gone Green”, a już po chwili cała hala skąpana była w zielonych laserach podkreślonych dymem. Warto wspomnieć o wizualizacjach, które były dozwolone od lat 18. Obok zwykłych kiczowatych, old-schoolowych grafik typu spiralki, wirujące kwadraciki i kółeczka można było prześledzić kilka fantazji na temat twarzy Aphexa (on musi mieć z tym problem; eisoptrophobia?). Niekiedy były one monotonne i nudne. Ale najlepsze zostawił na koniec. Pod drum’n’bassowy podkład na trzech wielkich ekranach z chirurgiczną dokładnością mogliśmy przyglądać się scenom z rzeźni, sekcji zwłok, a na samiutki koniec fragmenty koprofilskiego pornola. Hmm. Po co? Czy nie wystarczyła sama muzyka abyśmy dostali kilkutonowym młotem w głowę i usłyszeli głośne „Pierdolcie się, jestem wielkim artystą i sobie nie potańczycie?”.


Na pewno warto było zobaczyć gościa, który był prekursorem nie tylko specjalistycznych gatunków muzyki elektronicznej, ale samego techno, ale czy jego przekaz jako „koncert” jest do przeżycia? Czy jednak forma nie przysłoniła treści?


PS. Z dobrych źródeł wiem (dzięki Tommy), że nie taki Aphex Twin straszny jak go malują. Za swoim domem prowadzi ogródek, gdzie hoduje marchewki i ziemniaki. Nie lękajcie się.