W 1973 roku podczas premiery filmu „Egzorcysta” w niektórych salach kinowych zanotowano omdlenia oraz krzyki co bardziej wrażliwych widzów. Najbardziej wstrząsającą rzeczą w tym klasyku horroru był realizm opowieści. Dziewczynka lewitująca nad łóżkiem mogła to robić za ścianą twojego pokoju. Motyw masowych wyjść w trakcie seansu zawsze uważałem za urban legend, chociaż zakładając, iż ówczesny światopogląd nie był przygotowany na dawkę tak kontrowersyjnych i brutalnych scen, tak też mogło być. Lata mijały, a ja wiedziałem, że pewnie nigdy nie będę już w sytuacji, gdzie znalazłbym dowód wspomnianej legendy. Kino staję się coraz bardziej brutalne, kolejne stosy mięsa i kończyn lądują na ekranie, nawet dzieci czekają na „Piłę VII”. Nie oszukujmy się, slasher horrory skończyły się wraz z „Martwicą mózgu”. Ta materia jest tak wyeksploatowana, że kolejna odcięta noga nic tu nie zmieni.
Jednak przedwczoraj na seansie „Antychrysta” jedna z osób zemdlała, a kilka wyszło. Tylko Lars von Trier potrafi wzbudzić takie emocje. Oddziałując na wszystkie zmysły, nie pozwala widzowi przejść obojętnie. Po genialnym „Królestwie” von Trier stwierdził, że już nigdy nie nakręci horroru. Jednak się mylił. Zobaczmy co z tego wyszło.
Na ekranie para najbardziej demonicznych aktorów jakich znam, Willem Defoe i Charlotte Gainsburg, traci dziecko w tragicznych okolicznościach: wypada z otwartego okna, przez nieuwagę rodziców, która jest zajęta procesem spółkowania. Scenę tą dosłownie „penetrujemy”. Już na początku mini arcydzieło. Co będzie dalej? Ona po śmierci syna nie może dojść do siebie wpadając w depresję. On, z zawodu psycholog próbuję jej pomóc, ale prowadząc terapię, jako życiowy racjonalista, jest zdystansowany i zimny w stosunku do swojej pacjentki. Ona jest przerażona, pojawiają się objawy somatyczne, z którymi nie może sobie poradzić. Jako największy lęk wskazuje na las. Oby pokonać lęk, należy się z nim zmierzyć.
Totalnie przerażające ujęcia lasu, mogą się równać tylko z „Twin Peaks”. W chatce gdzie mieszkają, dzieją się naprawdę dziwne rzeczy, a sowy nie są tym, czym się wydają. Wszystko straszne i przerażające do momentu pojawienia się…LDZ, czyli Liska Demona Zła, i wtedy cała sala wybucha śmiechem. Cały potencjał budowany skrupulatnie przez genialnie prowadzoną fabuła, chowa się do nory Liska Demona Zła wraz z Willemem Defoe, który ukrywa się tam z wkręconym w nogę 10 kilogramowym obciążnikiem (sic!). Ona próbując wyjść z depresji zamieniła się w monstrous famale, a film, który mógł stać się dziełem na miarę „Egzorcysty” zamienił się w Hostel. Tak więc ludzie mdleli i wychodzili, ale nie z powodu świetnie skrojonych scen grozy, ale z powodu widoku łechtaczki odcinanej nożyczkami.
Lars von Trier naprawdę umie zbudować mroczną atmosferę. Pierwszą połowę filmu ogląda się z zapartym tchem, ZŁO jest wręcz namacalne. Wszystko jednak pryska, za sprawą demonicznego jelonka z płodem w dupie oraz KSZ (Kos Samo Zło). Lol. Końcowy epilog to już po prostu pastisz.
PS. Panie z Radia Maryja, po co tyle hype’u?