Ronika, muzyczny
Robin Hood z Nottingham, który zabiera bogatym (sample) i daje głodnym
(muzyki), wydaje długo wyczekiwany
debiut (5 lat! - teraz wiem co musieli czuć fani po wydaniu "First and Last and Always"). Jak
sama zapowiadała ta płyta ma być „a pop punch-in-the-face”. Ale nie tylko można
tu po mordzie dostać, przeżyć upadek z
10-tego piętra, czy zaliczyć ciężar 16-tu ton na twarz, ale też być
poszatkowanym przez sieczkarnie niczym Lundgren w finale "Uniwersalnego Żółnierza".
„Selectadisc”
jest dla mnie nigdy niewydaną płytą Madonny, pomiędzy debiutem, a „Like a
Virgin”, z większym naciskiem na samplowane disco i inspiracje Tom Tom Club. Co
prawda, połowę materiału dobrze znamy i lubimy, bo te kawałki ukazały się na wcześniejszych
EP’kach, np. "Forget Yourself" czy "Only Only". Ten ostatni
to właśnie to 10-te piętro - od pierwszych sekund zaczynasz spadać, twoje serce
bije coraz szybciej, nie wytrzymujesz, tracisz oddech, roztrzaskując się o
zimny beton, ale to przecież dopiero drugi kawałek na płycie! Znamy też „In the
City”, „Clock” (wersja z Charlses
Wahsingtonem - jazzman z lat '80, refren „Break your clock/I am gonna’ hold you
up” – ja chcę do mamy! i te łamańce na końcu), „Wiyoo”, "Rough N Soothe” –
ja jebie!, czy „Paper Scissors”. To są
rzeczy które stały się już powerplayami, i lądowały na podsumowaniach rocznych,
a mamy tu też przecież całkiem nowe
manieczki (cały album to aż 14 kawałków!). O każdym z nich można by napisać
całą recenzję, "tyle wygrać!".
Po krótce,
bassowe pulsacje na "Shell Shocked", przeradzające się w analogowe
muśnięcia klawisza i TEN REFREN, nie
tylko dzięki tytułowi, można porównać do rozpierdalającego "Shell
Shock" New Order. Dalej mamy mini arcydzieło "What's In Your
Bag". Nie wiem nawet jak pisać o tej perełce, trzeba jej po prostu
posłuchać - to co tam się dzieję na poucinanych, orkiestralnych samplach. I ta
słodziuśka wyliczanka w refrenie. Słucha się tego, jakby to był nieodkryty
klasyk z lat 80 i będzie przez następne 30 lat. "Earthrise" -
płacząca w poduszkę Kim Wilde, zawodzące zaproszenie do wspólnego życia. „Video
Collection” - czy może być coś bardziej old(true)-schoolowego niż wypożyczalnia
kaset? „1000 Nights” – już nie mogę,
niech ona przestanie, bannger za banngerem, to jest hymn to jest „Hymn”. To są
rzeczy który lecą non-stop na stajach ’80 classic. Nie ogarniam. Zamknięcie
płyty „Siren Search”, to motoryczne początki new romantic, jakiś Human League,
który wzorował się na ABBA. Brak wypełniacza. Leżę nieprzytomny.
Nie zawsze tak
długie czekanie okazuje się dobre dla całego LP (casus Kamp!), ale w tym
wypadku ta dziewczyna pokazała, że wie co robi. Ktoś powie, ok, ale po co tworzyć
coś co już powstało i było dobre 3 dekady temu. Odpowiem: dobrych hook’ów nigdy
dość, a do tego jak dołożysz serducho może powstać coś, co zawróci w głowach.
Odwrotnością tej płyty może być La Roux sprzed 5-ciu lat, która także
prezentowała dobrze wyprodukowane ejtisy, ale czuło się jednak zimną
kalkulację. Veronica Sampson, śpiewa jak Madonna, produkuje w sypialni, gra na
wszystkich instrumentach i komponuje niczym Michael Jackson.